Nie lubię poniedziałków

-Nie lubię poniedziałków- westchnęła smętnie Matka Anka na widok szaroburego listopadowego dżdżu, który był drugą, zaraz po budziku oznaką tego, że kolejny tydzień pracy czas zacząć. Już od rana nic się Matce Ance nie układało. Najpierw skończyła się odżywka, a wszyscy wiedzą, że włosy Matki Anki bez odżywki wyglądają jakby piorun w rabarbar strzelił, więc musiało dziewczę związać je w kucyk, co niezmiennie ją dołowało. Motywem rzeczy, które są w stanie zdołować Matkę Ankę można by spokojnie obdarować siedemnaście blogów i każdy miałby temat rzekę do twórczości. Zatem związane włosy, to było coś, co dodatkowo utwierdziło ją w przekonaniu, że poniedziałki są do bani. Kiedy poranek na dobre się już rozbujał, a w kuchni mąż, niczym Don Kichot z La Manchy walczył z apetytem swojego jedynaka, proza życia znów dopadła Matkę. -Jak one to u licha robią- wymamrotała pod nosem, próbując po raz szesnasty zrobić sobie kreskę. Tak równą, zwyczajną prostą kreskę. Na oku. Pomyślała sobie bowiem, że skoro już te włosy musiała związać, to sobie nada uroku i urody piękną profesjonalną kreską na powiece. Tymczasem w kącie łazienki stał i złośliwie chichotał los. Los ów sprawił, że kreska wyszła jak u modelki, ale przed retuszem i tym samym do związanych włosów, dżdżu i walki nad śniadaniem w kuchni, doszło oko umalowane na mocną trójkę. A jak wiadomo mocna trójka, to nie jest to, czego dziewczęta oczekują o świcie. Potem była praca. A w pracy, jak to w pracy w poniedziałek. Czy naprawdę trzeba coś więcej pisać? O niczym innym dziewczęta ze związanymi włosami i nierówną kreską nie myślą w poniedziałek w pracy, niźli o tym, czy zdążą przed autobusem, a po pracy kupić te przeklętą odżywkę. No i tutaj jakby mamy prześwity dobroci dżdżystego poniedziałku. Bo choć rozpadało się niemiłosiernie, a parasol radośnie tkwił w kącie domu, to udało się Matce Ance dobiec do drogerii i kupić wyśniony kosmetyk. W sumie tak mógłby się ten poniedziałek skończyć. Ale niestety się nie skończył. Wróciła Matka do domu. Wróciła i już przy zdejmowaniu płaszcza został totalnie zmiażdżona przez poniedziałek.

-Żenię się- oznajmił syn tonem, którym synowie oznajmiają takie wieści swoim matkom, żeby je wpędzić do grobu.

-Że co?-zachłysnęła się kobiecina i jej inteligencja zdołała wydusić tylko taką reakcję.

-Żenię się. Z Anią*. W czwartek. Musimy teraz mamo jechać do galerii, do apart (!!!!), kupić pierścionek.

No i właśnie dlatego nie lubię poniedziałków.

żenisie

*Ania- rehabilitantka Franka. Ładna blondynka, potrafi śpiewać, zna wierszyki, przywozi zabawki, owoce, tuli, ociera łzy (Dziedzicowe, nie matczyne), podobno przyjęła oświadczyny. Ślub w czwartek. Także tego, no. Ja mam pozamiatane i Wy moje drogie Czytaczki, pretendentki do serca i ręki Franciszka także.

I stała się tradycja

Najpierw sprawdziliśmy listę obecności: Franek „Kosa”, Natalia, Agnieszka, Radek, Ignacy, Maks, Aleksander, Anita, Bartek, Franek „Dziedzic”, Matka Anka i Szymon-nasz Tata. Wszyscy zameldowali się w opolskiej rezydencji Państwa K., w momencie, kiedy kur sąsiadów ogłaszał południe, albo jeśli ktoś woli wersję jedzeniową- kończył żywota w rosole. Po sprawdzeniu listy obecności przyszła pora na przygotowanie pomocy naukowych: pościel, rozdysponowanie łóżek, przydasi i SŁODYCZY. Kiedy wszyscy byli gotowi, na stół wjechała… pomidorowa. Ale to taka pomidorowa, o której właśnie śnisz, taka, że jej smak pamiętam jeszcze teraz, kiedy piszę tę relację, taka, że garnek zaświecił pustką siedem i pół minuty po jego otwarciu. No pomidorowa na medal. Ponieważ nie wszyscy chcieli wziąć udział w tej części wykładu (nasz Franc szczególnie) w ramach alternatywy zostało przygotowane, to co tygryski lubią najbardziej, czyli fryty i ryba. Tygryski konsumujące wyglądały tak:

tygrysyWśród tygrysów sprytniejsi obserwatorzy mogą ujrzeć Matkę Ankę- jak Babcię kocham nie jadłam tych pyszniutkich, chrupiących, fantastycznych frytek! Ja tylko dziecku… no pomagałam trochę. Jedną, może dwie 😉

Kiedy szeroko pojęta konsumpcja została zakończona Starszyzna udała się na ploteczki w stylu: no co ty w ogóle nie przytyłaś (to do Matki Anki, aczkolwiek nie wierzę!), no, a Ty młodniejesz z wiekiem (tak, tak Mama Ignaca- ale to chyba tylko mamy trzech synów tak mają- wygląda tak, że ojacież – zazdrość, zazdrość), no i w końcu no co ty naprawdę wiesz takie rzeczy??? i te wszystkie trudne słowa?  (Matka Kosa jest taka mądra, żem niegodna jej sznurowadeł wiązać). No i kiedy ta prawie nie roztyła, ta piękna i ta mądra oddały się kultywowaniu swoich cudowności, tatusiowie oddali się opiece nad dziećmi:

tata1 tata2 tata3 Chociaż dzieci tak naprawdę wolały zaopiekować się same sobą, bo przecież nie po to przyjechały na zlot, żeby być na łańcuszku rodziców. Franki zatem w komitywie korzystali ze zdobyczy techniki- jakże by inaczej!

kompŻeby nie było, żeśmy tacy wyrodni, w dalszym ciągu oddając się plotkom, pogoniliśmy młodzież do gotowania:

kucharzeChociaż nie powiem, były też próby animacji ze strony mam…

animacja.jogNasz syn tradycyjnie robił maślane oczy do Natalii, siostry Franka „Kosy” i nawet nie pisnął, kiedy zniknęłam za drzwiami, bo to właśnie Natalia dostąpiła przyjemności zagadywania Francesca przed snem. Do tego stopnia sobie pogadali, że Franek mówi teraz o siostrze Kosy per „moja Natalka”

spiochKiedy dzieci poszły już spać, a szalony gwar ustąpił miejsca błogiej ciszy rodzice oddali się pogawędkom do nieprzyzwoitych godzin nocnych. Powiem Wam, że takie spotkania dają nam zazwyczaj mnóstwo siły i energii. Rozumiemy siebie bez słów, bo choć nasze rodziny mają na stałe wpisane różne choroby, inne niepełnosprawności, to mamy mnóstwo podobnych pytań, problemów i zagadek. Stworzyliśmy zatem coś na kształt burzy mózgów, by o świcie całą noc pogadanek mogły zweryfikować nasze dzieci. Dziatwa rozochocona sobotnimi szaleństwami miała ochotę na jeszcze, więc korzystając z gościnności Opola odwiedziliśmy naleśnikarnię, gdzie najmłodsi z rodziny pałaszowali z ochotą czekolady, szpinaki i inne pyszności:

ig fr dzObjedzeni, wygadani, prawie wyspani, a już na pewno szczęśliwi wróciliśmy do domu. Jak tradycja nakazuje trzecie spotkanie naszych rodzin za jakiś czas w naszym domu. To dopiero będzie szaleństwo!

***

tu przypominam, że Jest Robótka!

Robótka 2014

Robotka2014_sztandar_500pxZewsząd zaczyna nas atakować magia Świąt. Podobno nawet najstarsi górale nie są w stanie oprzeć się myśli, że Mikołaj czai się za rogiem i zaczynają nerwowe przygotowania do godziny zero. Jestem niezmiernie ciekawa, kiedy zaczniecie szaleć z myciem okien, usuwaniem kotów z kurzu spod kanapy albo zamawianiu czternastu kilogramów karpia. W naszym domu na przykład wczoraj wieczorem zostało popełnione piernikowe ciasto, które teraz w chłodzie będzie sobie dojrzewało i na choince pierwszy raz zawisną pierniki made by Franek. Jeszcze prezenty! No właśnie. Jeśli o prezentach mowa. W zeszłym roku przyłączyliśmy się do jedynej słusznej idei Robótki. Robótka trwa od dobrych kilku lat, a w tym roku Komitet Dezorganizacyjny przeszedł sam siebie i stworzył dla Robótki 2014 własne miejsce w sieci. Zajrzyjcie TU (KLIK!) i sami zobaczcie, ile radości można wywołać u dużych malutkich. Potraficie naprawdę wiele i wiem, że pamiętacie, że są obok Was tacy, dla których Wasz maleńki gest znaczy cały świat.

Zachęcamy, namawiamy, agitujemy! Weźcie udział w Robótce 2014. *

Naprawdę warto. 😉

*wpis sponsorowany przez najszczersze uśmiechy domowników z Niegowa.

aha. A jeśli piszecie bloga, namówcie swoich czytelników do Robótkowania przed Świętami!

Niedaś niestania nie istnieje

Weźcie głęboki oddech i przypomnijcie sobie, jakie uczucia towarzyszyły Wam, kiedy Wasze dziecko zrobiło coś tak bardzo spektakularnego, że świat oszalał. Na przykład… jak powiedziało najpierw „mama”, zamiast tata 😉 albo, kiedy w usiadło po raz pierwszy samo. O! Albo kiedy… No kiedy wstało.

No to nasze właśnie stanęło.

Nie to, że sam. Że wziął pewnego dnia i stwierdził, że sobie stanie. Znów kierunek, który obrali nasi rehabilitanci okazał się skuteczny. Ba! Dał spektakularny efekt. Otóż moi mili! W czasie ostatniej wizyty na gumeczkach, tam, gdzie Franio bywa komarem. Gdzie jeszcze kilka tygodni temu nie wiedział, co się robi z nogami. Gdzie nie potrafił oderwać głowy od swojego trenera.. Teraz przy pomocy Marka rehabilitanta podniósł pupę i STANĄŁ! Na kilka sekund, może dziesięć. Stał. Samodzielnie, dzielnie, fantastycznie. Dumny i szczęśliwy. A potem to powtórzył raz drugi i trzeci. Fala szczęścia, jaka się przelała przez rodzicielskie serducha jest nie do opowiedzenia. I duma. I radość.

To Monika, Ania, Ewa i Marek. To oni pomogli mu stanąć. Dziękujemy! A on sam ciężką i mozolną pracą, kiedy mówili, że się nie da- stanął. To jest ten moment, kiedy można się wzruszyć.

stoi

Dyktator

Płacze. Nagle płacze tak, jakby zawalił mu się cały świat. Jakby skończyły się frytki we wszystkich McDonaldach. Jakby Złomek zapadł się pod podłogę i już nigdy miał nie wyjść. Jakby w naszym domu embargo na dostawy słodyczy i bajek dostały Babcie. Jakby ograniczyć mu kontakt z Ciocią A. i M. Płacze. Łzy leje, jak grochy. Zupełnie bez przyczyny (zdawałoby się). Odessany, z naładowanym respiratorem, tulony, myziany, kochany, bezpieczny. Nic go nie ukąsiło, nikt go nie uderzył, nikt mu nic nie zabrał. Nogi prosto, kręgosłup wyprostowany. Płacze. Oj, jak płacze…

-Co się dzieje synku? Franek! Fraaaanio. Odpowiedz-proszę, ale takim tonem, jakim proszą mamy na granicy wytrzymałości.

-Booooo ja chciałem lecieć samoloteeeem!-rozdziera się jeszcze bardziej.

-Samolotem?! – widzicie swoje miny, kiedy dziecko w akcie rozpaczy oznajmia Wam taką rewelację?

-Taaaaaak- rozpacz, rozpacz, rozpacz- z napiseeeem loooot!

-Że co? Lot?- przełknij ślinę, spokojnie przełknij ślinę.

-Taaaak. Do Fraaaancji.

-Aha.

Czyli wszystko jasne. Chce lecieć samolotem, koniecznie z napisem lot i koniecznie do Francji. Eeeee no to spoko. Grunt to iść do szefa po podwyżkę. Bardzo dużą podwyżkę. Wręcz… Nie, to może nie jest najlepszy pomysł. A może by tak…. Wiem! Wezmę udział w konkursie na najfajniejszego pasażera lotu i sam sobie tymi błękitnymi oczami wygra ten lot do Francji. Francja. Skąd mu się to wzięło? I to z takim płaczem? Nie mógł po prostu chcieć frytek, jak zwykle?

 

Dzień Niepodległości

bieg2Nie wszyscy wiedzą, chociaż media trąbią od wczoraj, że 11 listopada to w Wielkopolsce wielkie święto rogala. Spakowaliśmy więc wszystkie przydasie, zaopatrzyliśmy się w akcesoria patriotyczne i pogoniliśmy do stolicy pyr i gziki- Poznania. Po drodze zahaczyliśmy o Luboń, gdzie w Lubońskim Biegu Niepodległości brał udział Wujek Ad. Wujek biegł z całych sił, a my nerwowo deptaliśmy z nogi na nogę, zdzierając gardło i kibicując wszystkim, bez wyjątku. Franek był zaskoczony rozmachem wydarzenia i choć biegaczy było ponad 1500 tysiąca, z uporem wypatrywał swojego Wujka z dumą powtarzając: „Mamo, a Wujek ma numer 830, wiesz? Będziemy bili mu brawo!”. Ja zaś z dumą patrzyłam, jak nasz czterolatek odśpiewuje dwie (!!!) zwrotki Mazurka Dąbrowskiego, okraszając je szczerbatym uśmiechem. Wujek do mety dobiegł szczęśliwie, a Jego największy Kibic z radością przymierzył się do medalu. Bieg zwieńczyliśmy przesłodkim, przepełnionym orzechami i białym makiem rogalem, by szczęśliwie wrócić do domu.

A Wy? Jak spędziliście Dzień Niepodległości?

bieg1 bieg6 bieg4 bieg5 bieg

 

Gadulec

Tak strasznie, najstraszniej, bardzo mocno, tak z całych sił się baliśmy. Baliśmy się, że nie będzie mówił. Jakby to było w Jego życiu wtedy najistotniejsze. Mocno nas jednak zaskoczyło to, że po zabiegu tracheotomii nasze ciche od tygodni dziecko, było nieme. Franek od urodzenia nie był typem krzykacza. Teraz wiemy, że to były pierwsze oznaki choroby, ale wtedy wszem i wobec głosiliśmy, że jest taki grzeczny i ułożony, że nawet płacze rzadko i bardzo bardzo cicho. Eh… Nie ma co wracać.

Teraz Frankowski ma cztery lata. Z rurą w szyi żyje 44 miesiące. Można o nim powiedzieć wiele, ale nie to, że jest niemy. Wiem, że wiecie, że mówi. Nie… On nie mówi. On nadaje, jak małe radyjko. Zaczyna o 6:45, kiedy wstaje z pytaniem: „czy jest już jasno?” i kończy około 20.30 pytaniem: „czy muszę już spać?”. W tak zwanym międzyczasie nadaje o jedzeniu, o pogodzie, o zwierzętach, przedszkolu, samochodach, bajkach, kolegach. O tym, że był na stadionie z kolegą Antkiem, że jeździ do kina. Mówi, mówi, mówi. Ogromna w tym zasługa przede wszystkim trzech osób: Cioci Beaty od Literek (brzmi, jak imię świętej, ale z ręką na sercu przyznaję, że wyciągnęła Dziedzica z niemowy, nauczyła wydłużać oddech, mówić najpierw jedno słowo, by dobić do pełnego zdania, za co będziemy Jej dozgonnie wdzięczni), Frankowy Tata (no przyznać trzeba, że gdyby nie to, że Tata opowiada Frankowi wszystko, zawsze i wszędzie, Franio nie śmigałby tak, jak teraz. Chłopcy tłumaczą sobie wszystko od budowy drogi przed domem, po zawartość zmywarki, a kreatywność Męża mego nie zna granic). No i oczywiście Babcia Domowa- buzia Jej się nie zamyka, uczy Franklina słów, których znaczenie zna ona, Franek i słownik Języka Polskiego, pozwala sobie na kłótnie z  wnukiem, byleby mówił pełnym zdaniem. Wiem na pewno, że gdyby nie gadatliwość Babci Domowej, Franek nie byłby takim gadułą. Z resztą z Francysiem rozmawiają wszyscy: Ciocie od Rehabilitacji, Panie w sklepie, Pani Ela w przedszkolu i chwała im za to, bo czego sobie chłopina nie wywalczy siłą, to dopowie.

Żeby nie pozostać gołosłowną, chciałam Wam dzisiaj nagrać jakąś budującą rozmowę z Dziedzicem. Niestety na chęciach się skończyło. Franek za nic w świecie nie chciał współpracować, nie pozostało mi zatem nic innego, niż ukryta kamera. Ponieważ dzisiaj jest środa, a każdy prawdziwy kibic wie, że w środę jest Liga Mistrzów, nagrałam Wam dwa filmiki Franklina meczowego. Komentuje, pyta, zagrzewa do walki. Zobaczcie jak głośno i wyraźnie. Pękamy z dumy.

No i wydało się. Franek chodzi na treningi piłki nożnej. Że z respiratorem się nie da? W poniedziałek kolejny trening, na który wybiera się paparazzo mama, więc jeśli uda się strzelić jakąś fotkę tudzież popełnić film, udowodnimy wszystkim malkontentom, że jednak się da. Grunt to wiara i fajny Pan Trener.

Dla porównania zobaczcie, jak F. zaczynał przygodę z mówieniem: