Sprawa wygląda następująco: wziął i przypałętał się jakiś coś i stwierdził, że skoro jest tak fajnie, to on zostaje. Coś ów zamieszkał sobie cichutko w lewym płucku i przez nikogo niezauważony postanowił rozgościć się na całego. Dyskretnie od kilku dni zwiększał ilość wydzieliny z rury i ni stąd ni zowąd dziś stwierdził, że pora na drugie płucko.
Nie, płuca nie płoną jeszcze. Szumią póki co delikatnie.
Żeby pokazać cosiowi, gdzie jego miejsce Doktor Opiekun zarządził akcję: „miej cosia w nosie” i zalecił inhalacje podparte syropem przeciwcosiowym. Na wszelki wypadek recepta na antybiotyk leży na komodzie (coby mieć asa w rękawie, jakby coś urósł w siłę) i obserwujemy. Odwołano zajęcia z Panią Specjalistką i jutrzejsze wyjście do Cioci na urodziny. Franciszek zaś nieco posmutniały, nieco osowiały, nieco nieobecny poszedł spać bez kolacji. Przed snem uśmiech wywołała Babcia Domowa niekończącą się bajką o kotku i tym sposobem w połowie czerwca próbujemy nie dać się przeziębieniu.
Jeśli płuca zapłoną- będziemy w pogotowiu. Ale lepiej przegonić cosia póki mały, prawda?