U normalnych ludzi wygląda to tak: pakują japonki, olejek do opalania, kurtkę przeciwdeszczową, okulary przeciwsłoneczne, dobrą energię , tankują auto i ruszają nad morze.
Taki był plan.
Aktualnie na jakieś 24 godziny przed wyjazdem na wytęskniony, wyczekany, wymarzony i w ogóle urlop u nas wszystko leży. Po pierwsze pękła nam rura od respiratora i musieliśmy wymienić ją na zapas- ruszymy zatem z jedną w zapasie. O ile w ogóle ruszymy. Tato wziął i dostał gorączki, kaszlu i innych takich podobnych i na dzień dziecka dostał antybiotyk w wersji supermax i leży i się kuruje. Na 24 godziny przed. Z wrażenia Franio coś nam pokichuje, zaczął kłócić się ogromnie z respiratorem i wkracza w niebezpieczne rejony stanu podgorączkowego. Na 24 godziny przed. Tata odizolowany zajmuje rodzinne łóżko i walczy uparcie, zaś Nianio profilaktycznie podawany ma syrop na wzmocnienie i monitorowany stan zaglutowienia rurki.
Na dodatek trampki tatowe się rozkleiły i na szybciocha trzeba będzie zainwestować w nowe. Do tego wszyscy, ale to absolutnie wszyscy meteorolodzy zapowiadają burze, grady i ulewy. Brakuje nam do szczęścia tylko tego, żeby na liście przydasiów było coś, czego nie będziemy mogli znaleźć w domu i już w ogóle będzie czad.
Na 24 godziny przed wyjazdem:
-ilość spakowanych ubrań: zero
-ilość rur do wymiany: o jedną za mało
-ilość zakatarzonych mężczyzn: dwaj
-ilość niezakatarzonych kobiet: jedna (i zamierza się tego trzymać)
-ilość zjedzonych czekolad przez niezakatarzoną kobietę: jedna, a druga się patrzy i kusi…
-ilość pozytywnej energii dotyczącej wyjazdu: zdecydowanie za mało.
A ponieważ dzień był dziś zaiste ważny i świąteczny wraz z Franciszkiem malowaliśmy twarze, śpiewaliśmy o biedronce, czytaliśmy instrukcję obsługi elektryka, byliśmy na frytkach, próbowaliśmy pokonać strach przed termometrem i oglądaliśmy Zebrę Zou.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w poniedziałek nadajemy znad Bałyku! 🙂