Matka to jest takie stworzenie, co to nie zrozumiesz. Pomijając już typ matki internetowej, co to w ogóle lepiej nań nie trafić, bo przecież połknie Cię, pogryzie i wypluje, są Matki realne. Takie prawdziwe z krwi i kości. A zna się ich kilka, wszak metryka już coraz starsza, więc sporo koleżanek postawiło na prokreację.
Jest więc Matka stworzeniem dziwnym. No bo na przykład widzi taka Matka, że dziecko sto siedemdziesiąte pudełko z klockami postanowiło wysypać i Matka wie, że to ona z Ojcem wieczorem będą te klocki segregować i Matkę trafia najjaśniejszy i chce Matka dziecię za okno na mróz wystawić, coby emocje ostudzić i jest Matka na granicy i co? I nic. Bo jak już wieczorem te klocki posegreguje i pranie wstawi i zupę przy okazji na jutro i myśli sobie na co jej to było, to siada Matka do komputera tudzież przed telefonem i… ogląda zdjęcia dzieci. Nie, że obcych w sklepach internetowych z ubraniami albo dzieci znajomych na fejsbukach. Nie, nie. Matka swoje dzieci ogląda, mimo, że wcześniej z tym mrozem to całkiem na poważnie myślała.
O! Albo inaczej. Chce Matka chwili spokoju. Takiej, żeby po prostu porobić nic. I jęczy Matka mężowi o tę chwilę bez niego i dzieci od tygodnia i jęczy i dręczy i gnębi. Małżonek oczywiście zgarnia potomstwo i jedzie w świat, ofiarowując Matce czas tylko dla siebie. I co? I po pół godziny Matka jak zaprogramowana- od okna do okna, od telefonu, do westchnięcia zastanawia się po pierwsze primo, kiedy wrócą, po drugie, czy na pewno pamiętają, żeby się stosownie ubrać/napić/najeść (niepotrzebne skreślić) i z chwili dla siebie ma Matka tyle, że ewentualnie włosy umyje, żeby nie było.
No, ale do sedna. Nadszedł w moim życiu strasznie trudny czas. Otóż z racji miesiąca lekarskiego, kiedy to Franek ma wszelkie przeglądy wszystkiego, co się da, trochę jeździmy. Trochę dużo. Gdzie możemy, to oczywiście całą ferajną, gdzie nie- delegacją w postaci Franka i opiekuna. W poniedziałek była Łódź. Franc wyrósł już ze swoich ortez, zmobilizowani więc przez fizjoterapeutów, umówiliśmy wizytę w Ortopro i wyruszyliśmy w świat. Ortezy robi się na miarę. W związku z tym Panowie najpierw badają Franka zakres ruchu, potem gipsują nogi od kolana w dół i z tak zrobionego odlewu rzeźbią nowe buty Francesca. Za jakiś czas będziemy jechać na przymiarkę, ale tymczasem wróćmy do poniedziałkowej wizyty. Właściwie to nie pamiętam, dlaczego, ale umówiłam się w Łodzi na jakąś astronomiczną dziesiątą rano. Niby nie wcześnie, ale musimy tam dojechać, co zajmuje do dwóch godzin, odpocząć Franka, odbyć wizytę i wrócić. Cały dzień w plecy i to bez większych atrakcji. Nie było więc sensu targać i męczyć Leosia. Wymyśliłam więc, że pojedzie do Babci Goshi. Co więcej! Wymyśliłam sobie, że żeby bez sensu w poniedziałek nie zawozić go o świcie, odstawimy Milunia w niedzielę, uśpimy wieczorem, wrócimy do domu, a w poniedziałek w drodze powrotnej odbierzemy. Niby wszystko ładnie, niby pięknie, ale to oznaczało jedno: NOC POZA DOMEM!!!
Mój malutki, mój Leloś, Lelonek miał pierwszy raz spać pod innym dachem niż mama, tata i Franio. Starałam sobie wszystko racjonalnie poukładać. Milonek był bezpieczny, uśpiony przez nas, u wspaniałych i kochanych dziadków. Ale ja sem Matka. Tego nie zrozumiesz. Mniej więcej o północy Męża mego obudziło chlipanie do poduszki. Wystraszony tym, że coś stało się a/Franiowi, b/Lelosiowi i dzwonili Dziadkowie c/no w ostateczności mnie, stanął na baczność przy łóżku. Kiedy już uprzejmie wyjaśniłam mu, że ja po prostu złą matką jestem i, że biednego malutkiego takiego tam zostawiłam i że się rano obudzi i będzie tęsknił i że ja tęsknię… spojrzał na mnie tym wzrokiem, jak wtedy kiedy urwałam lusterko w samochodzie, wziął swoją połowę kołdry, syknął coś o rozwodzie i bezdusznie poszedł spać.
Leoś u dziadków oczywiście bawił się świetnie. Zasypany atrakcjami spędził super dzień ze swoim kuzynem, zjadł miliony pyszności, odbębnił popołudniową drzemkę i ani razu (podobno, bo ja tam nie wierzę) nie zapłakał. Oczywiście, że był stęskniony i po naszym powrocie nie chciał się odkleić od Frania i oczywiście bardzo jestem szczęśliwa, że nie wił się w spazmach przez pół dnia. No, ale skoro już jestem złą matką i porzuciłam go w ciepłym, bezpiecznym rodzinnym domu, to mógłby chociaż z piętnaście minut Babci pojęczeć.
Ależ on na pewno cierpiał, tylko jako Prawdziwy Mężczyzna nie mógł tego uzewnętrzniać 🙂 Stąd nieogarnięte otoczenie uznało, że nie tęsknił. Pffff.
P.S. Ostatnim razem popłakałam się, jak mi dzieciątko wyleciało do NYC na dwa tygodnie. Samiusieńkie (no, z koleżanką, ale samo) i TAK daleko. Dzieciątko ma 23 lata, dla jasności dodam, więc rekordów, Matko, nie bijesz 🙂
Jesteście OBIE niesamowite 🙂
Rozumiem i tez jestem oburzona 😉 (Leosiu najslodszy 😀 ).
ma Pani fach w ręku, czytam z zapartym tchem i jednocześnie płaczę. Podziwiam, chylę czoła. Jesteście wszyscy wspaniali. Pozdrawiam serdecznie