Życie to nie je bajka

Zmęczona, ale szczęśliwa jak koń po westernie wysokobudżetowym, takim co to owies podadzą i kowboj jest łaskawy, zasiadłam do pisania tego wpisu. Myślałam o nim od zeszłego, czyli… matko święta 11 dni? Nie wierzę. 11 dni minęło od ostatniego wpisu. Zaklęłabym siarczyście, ale w naszym domu strażnik moralności nie pozwala nawet „wkurzyłam się” powiedzieć, bo zaraz punktuje, mówiąc „mamo, a nie lepiej 'zirytowałam się’ albo 'zdenerwowałam się?’. W każdym razie klnąc w myślach siarczyście, od razu zmieniłam temat. No może, nie do końca temat, ale clou tego co w głowie miałam napisane od jedenastu dni. Jedenastu. Kurde.

Otóż pierwotnie miałam zatytułować poniższy wywód czymś w deseń ’76 tajemnych sekretów Matki’ albo ’12 powodów, dla których warto mnie mieć wśród znajomych’. Tymczasem napiszę Wam po prostu, dlaczego przez ostatnie jedenaście nieszczęsnych, aczkolwiek bardzo szczęśliwych dni nie udało mi się zalogować w panelu sterowania blogiem i napisać, co następuje.

Po pierwsze nienawidzę mieć brudnych podłóg. To zdanie może wydawać się bez sensu, tak na pierwszy rzut oka, ale cierpliwości. To chyba jakieś zaburzenie psychiczne, ale odkurzam dwa razy dziennie, a i tak mam wrażenie, że jest ciągle zakurzona. Wyobraźcie sobie, że kiedyś myłam codziennie, teraz ograniczam się do trzech razy w tygodniu i przed gośćmi (jeśli zdążę i się zapowiedzą). Pranie… o… pranie to temat rzeka i głos powinnam oddać naszej pralce, która ostatnio w czasie wirowania wpadła w jakiś bunt i słychać ją było po drugiej stronie ulicy. Generalnie nie przemawia do mnie powiedzenie o wielkich ludziach, co to w brudzie. W każdym razie, moje czyste blaty są już tematem anegdot wśród znajomych, ale naprawdę nie mogę zasnąć wiedząc, że blat nie starty na dole został.

Po drugie… dzieci. Serio. Nie wiem, skąd ta wariacka myśl, ale naprawdę wydawało mi się, że im starsi, tym będzie łatwiej. A teraz pisząc to, sama się z siebie śmieje. Leon jest wszędzie. Nasze schody doczekały się w końcu barierki, co Miluś codziennie wielokrotnie opłakuje. Opłakuje także smutną melodię, którą wydaje nocnik oraz zamknięte drzwi do łazienki. Niezbadane są wyroki jego samopoczucia. W związku z tym, że jest nieszczęśliwy się tuli. Nie przeczę, matczyny sadyzm przeze mnie przemawia, bo kiedy Leoś cierpi, to się tuli. Do mnie się tuli. Hue hue. No, ale kiedy się cieszy, to też ze mną. I tak sobie trwamy w radosnej symbiozie do momentu, aż Franciszek wróci ze szkoły. Bo wtedy jesteśmy trio. Rzucamy klockami, chodzimy na spacery, mam czas dla siebie- co oznacza, że oni się bawią, ja noszę picie, jedzenie, przekąski, poprawiam pupę, siedzisko, pampersy- no taki luzik. Jeszcze rehabilitacja i wtedy M. zostaje z Leośkiem, a ja zrywam się na zakupy. Oj, nie musicie zazdrościć. Do spożywczego. Potem angielski Franka na przemian z hiszpańskim. A od końca września logopeda. Także jeżdżę, przewożę, wycieram łzy, tłumię emocje. Dzieci… słoneczka moje kochane.

Po trzecie. Kuchnia. Słyszałam gdzieś, że kobiety mają mniejsze stopy po to, żeby mieć bliżej do zlewu. Śmieszy mnie to niesłychanie, bo mój feminizm się kończy, kiedy trzeba wnieść fortepian na szóste piętro. Wracając więc do tematu zmywania, u nas to raczej mąż, choć z rzadka i z przypomnieniem. Żeby nie było. No, ale kuchnia to nie tylko zmywak. To gotowanie. Nic na to nie poradzę, że lubię. Weźmy na przykład dziś. Jestem lekko zestresowana, bo przez kilka najbliższych dni muszę pozałatwiać mnóstwo ważnych spraw, więc mnie nosi. Popełniłam więc dla rozluźnienia rosół, flaczki, kurczaka i ciasto. Ze śliwkami. Jeszcze ciepłe, więc jeśli jesteście blisko, no to śmiało. Z rozpędu przygotowałam foremkę pod tartę, więc pewno od rana zagniotę, to będzie na świeżo.

Po czwarte paradoks matki. Robię coś cały dzień, a ciągle nic nie jest zrobione. Mimo czystej już podłogi, wytartych blatów, zrobionego obiadu na jutro i pojutrze, sterty prania do prasowania i prania do poskładania i prania do wyprania, mogłabym bez mrugnięcia okiem wymienić dziesięć rzeczy, które powinnam była zrobić tydzień temu.

Po piąte. Wracam zaraz do pracy. Leon idzie do żłobka. Niech mnie ktoś przytuli.

No i tak mniej więcej mi minął każdy z minionych jedenastu dni.

 

17 myśli w temacie “Życie to nie je bajka

  1. Jejku do żłobka? Którego może do mnie na al.wojska polskiego? Super by było. Co prawda jestem teraz u średniaczków ale cała ekipa jest super.

    • Ja mam w pracy obok biurka taką wnękę. I tak sobie pomyślałam, że jakby tam barierkę i Milusia zamontować, to on by grzecznie na mamusię poczekał 8 godzin prawda?

  2. Przypomniało mi sie, jak zawsze przy dzieciach myślałam: jak skończy 3 m-ce to bedzie super, jak skończy roczek to na pewno więcej ,luzu będę miała, jak skończy 3 latka to juz bedzie bardziej kumaty, jak 6 to moze juz samodzielny całkiem….. Teraz syn ma 7 i myśle: no jak skończy 10 to moze juz bedzie luz bo stanie sie całkiem samobieżny. I chyba tak będę liczyć, aż mi wnuki do domu przyniosą.:)

  3. Przytulam mocno tak!!!???????????? O Leosia w żłobku jakoś tak spokojna jestem, wszędzie wejdzie -panie opiekunki miejcie się na baczności ????
    Ale matko Anko Ty w pracy z powrotem? Tu może być gorzej, mam wrażenie że domowe życie bardzo Ci pasuje

  4. Miałam te same rozterki, gdy mój Julek szedł do żłobka, jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Świetnie sobie poradził (w tym roku został już dumnym przedszkolakiem), a z tego co piszesz Leon jest takim samym, pogodnym, odważnym i otwartym na to co nowe chłopcem, więc też da sobie radę. Będzie dobrze! Zobaczysz. I potwierdzam, w żłobku na Al.WP cała ekipa jest super 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *