„Myśli Pan, że z tymi wszystkimi konfiguracjami uda nam się kupić wózek do końca roku? – zapytała cichym głosem Matka sprzedawcy o mocno radiowym głosie. – Pani Anno – odpowiedział z uśmiechem i Matka jest pewna, że wzruszył przy tym ramionami – oczywiście, że tak! Z palcem w nosie.”
Tak? To potrzymajcie mi piwo.
Kochane Bravo,
Wniosek w mops złożony, dostał odpowiednią pieczęć i czekamy teraz za wizytacją i weryfikacją. Idąc więc za ciosem, po pierwszej przymiarce wózka elektrycznego, od razu umówiliśmy kolejną. Przy okazji mieliśmy w planach przymierzyć Frankowi też wózek spacerowy i domowe siedzisko, bo te sprzęty też wymagają interwencji. Ze spacerówki Franek po prostu wyrósł, a siedzisko (stricte baffin) nie spełnia już swojej funkcji i mimo kilku przeróbek (np. Szymon zrobił zupełnie autorski podpaszki ocierające się o gorset), nie jest już z Franiem w pełni kompatybilny.
Tym sposobem do naszego domu dwa miesiące temu zaprosiliśmy trzech przedstawicieli trzech różnych firm. Wszyscy trzej mieli prezentować siedziska, dwóch z nich siedziska i wózki spacerowe, jeden siedzisko, wózek spacerowy i elektryka. To wszystko nie są tanie sprzęty, dlatego muszą być jak najbardziej dostosowane do potrzeb Franka. Opcje, które wybraliśmy miały dać nam obraz dostępnych funkcji i wizualne porównanie. Jak się sprawy mają? Mogłabym rzec, że fascynująco, ale tylko pod warunkiem, że jesteście fanami brazylijskich telenoweli z płaczem matki w tle.
Otóż… jeden przedstawiciel nie dojechał do tej pory. Chociaż miał być już za dwa tygodnie, cztery tygodnie temu. Zdaję sobie sprawę, że mieszkamy w na uboczu miasta, że numer domu niezbyt czytelny, że może trafić trudno. Aczkolwiek po panu słuch zaginął w ogóle – na maile nie odpisuje, telefonu nie odbiera, a w firmie uparcie twierdzą, że tylko z nim i tylko u niego i że na pewno się odezwie. A może on błądzi gdzieś po peryferiach Kalisza bez pożywienia i wody? Jeśli spotkacie gdzieś wygłodzonego wędrowca z siedziskiem do prezentacji, powiedzcie, że spoko, że jeszcze czekamy. Nie mamy jakby wyjścia.
Drugi przedstawiciel przywiózł to, czego chcieliśmy i nawet nie zajęło mu to więcej czasu, niż trzy tygodnie od telefonu. Ja oczywiście trochę sobie drwię – rozumiem, że modeli pokazowych jest niewiele, że firmy nie chcą ich chętnie udostępniać, że może trzeba poczekać aż uzbiera się kilka prezentacji w jednym rejonie, żeby opłacalność takiego wyjazdu wzrosła. Ale na litość enefzetu mail o treści: w załączeniu katalog, cena będzie wynosiła ok. milion monet, trochę mnie zabolał. Nie omawiamy przecież zakupu worka pietruszki (choć pewnie wartość porównywalna) i jako klienci jesteśmy trochę skazani na zakup tego rodzaju sprzętu, jednak oczekiwałabym czegoś bardziej – może na przykład, co zawiera ta cena, jakie opcje są dodatkowo płatne, czy cena zawiera wszystkie nasze uwagi oraz co musimy dobrać z katalogu, żeby było tak, jak chcemy. To nie my jesteśmy sprzedawcą i nie my powinniśmy się na tym znać. Raczej. Chyba. Ale już tak do końca nie wiem.
Potem przyjechał pan numer trzy. Miał w sumie pomysł, miał pojęcie, dużo tłumaczył. Wszystko dokładnie spisał. Znosił wszystkie kontry Taty Franka, do czego uwierzcie mi, trzeba mieć naprawdę dużo cierpliwości. Obiecał, że sprawę przemyśli i się odezwie. Po tygodniu jak to matka, zaczęłam się o niego martwić. Bo droga daleko, bo późno już odjeżdżał. Napisałam nieśmiałego smsa, czy może mnie pamięta, czy chciałby kontynuować naszą znajomość i czy się odezwie w temacie. Już pod dwóch dniach odpisał, że tak że spoko, że ma pomysły i zadzwoni. Jak myślicie, po ilu dniach powinnam wezwać FBI, CIA i CSI? Może ktoś mu nie pozwala korzystać ze służbowego telefonu? Już sama nie wiem.
Ale! Ja tu gadu gadu, a był jeszcze jeden pan. Na początku. Już tak dawno temu się widzieliśmy, że prawie o nim zapomniałam. Miał tylko coś sprawdzić w katalogu i zadzwonić do biura i przesłać całą kalkulację wraz ze zdjęciami. Muszę mieć naprawdę dobry filtry antyreklamowy, bo nic się nie przedarło. Nawet wycena na wózek dla Franka.
Nie wiem, może jestem idealistką, a może się nie znam. Może ci panowie nie muszą sprzedawać pięciu wózków miesięcznie, żeby im się premia zgadzała, może mają taki styl pracy, może nie mają ciśnienia z firm na wyniki. Teoretycznie nie powinno mnie to obchodzić, ale my (jak pewnie i wielu innych rodziców dzieci z niepełnosprawnościami) mamy naprawdę ograniczoną pulę tych sprzętów i któryś MUSIMY kupić. Tak więc trzymajcie kciuki! To jeszcze nie koniec.
Droga Mamo Franka, mogę dopisać tutaj swoje przygody?
Kupuje wózek dla siebie. Potrzebuję mocno przystosowanego, udogodnionego wózka. W ciągu 2 miesięcy intensywnego poszukiwania sprzedawcy, który okaże się godny zaufania, dowiedziałam się tylko jednego….że wózek będzie kosztował milion monet. „A szczegóły?” Chyba są mało istotne dla sprzedawcy. Jakoś tam będzie! Byle się wózek sprzedał.
Jeden handlowiec się obraził, bo chciałam negocjować cenę. Drugi jest tak wyluzowany, że aż czuję niepokój, czy nie pomyli modelu wózka, który chcę kupić. Trzeci od kilku tygodni wysyła mi fakturę pro-forma.
Nie chcę narzekać, użalać się. Ale czuję się, jakbym była kimś kto kupi i tak – bo musi. I da zarobić. I będzie zysk. Bez znaczenia już, czy wózek będzie odpowiedni dla mnie, czy będzie przystosowany do moich możliwości fizycznych, czy uda mi się w nim funkcjonować.
O empatii i zaangażowaniu handlowca można tylko pomarzyć.