Są takie daty, które człowiek pamięta zawsze. No bo kto nie wie, że w lipcu 1410 roku my im pod tym Grunwaldem tośmy taki łomot sprawili, że do dziś co roku robią powtórki.
Są też tak zwane daty rodzinne. Mąż mój taki na przykład. Po kilku datowych wpadkach teraz w środku nocy obudzony pamięta, kiedy jego wspaniała małżonka ma urodziny. I już wcale nie wymagam, żeby pamiętał które. Wystarczy, że wie. Są też daty, które lubimy, ale na wszelki wypadek mamy je wyryte. Dosłownie. Na obrączkach. Do tej pory Mama moja robi się blada, bo my zawsze ale to zawsze musimy sprawdzić, kiedy braliśmy ślub. Jakoś żadne z nas nie ma pamięci do tej akurat daty. Są też daty wyjątkowe- to daty urodzin naszych synów. Dwa najważniejszy dni w naszym życiu.
Jednak chce Wam napisać, że w naszej rodzinie jest jeden dzień, kiedy to wszystko zaczęło się jeszcze raz. Kiedy kolejny raz zaczęliśmy budować to, co życie próbowało nam zepsuć. Kiedy przepełnieni nadzieją, miłością i wiarą, że wszystko będzie dobrze.
Zero, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.
Sześć.
Dziś mija sześć lat odkąd Franio po długich szpitalnych tułaczkach wrócił do domu. Chłopiec, który trafił na konsultację z niewydolnością oddechową w ciągu pięciu miesięcy przeszedł tyle, ile czasem niejeden dorosły nie jest w stanie znieść. Chłopiec, w którego siłę od początku zwątpiły wytyczne medycyny i lekarskie przewidywania. Chłopiec, który wbrew wszystkiemu jest mądrym, silnym i wspaniałym chłopakiem. Który czerpie z miłości i wiary rodziny i zupełnie obcych ludzi. Chłopiec, którego miało dziś już nie być. Chłopiec, który sześć lat jest w domu.
Mój syn.
Franek.
To będzie dobry dzień.
Wszystkiego najleszego wspaniała rodzinko. Uwielbiam Was. A od Frania codziennie się uczę.
Franiu, brawo, kochanie! Jesteś badassem!!!:)