Znacie przysłowie o dobrych chęciach? No wiecie, że nimi piekło czy coś. Czasem już po prostu tak jest, że lepiej się nie wychylać, siedzieć cichutko, nie kombinować, a wszystko się poukłada. Ale nie u nas. My to zawsze musimy wymyślić coś, żeby sobie skomplikować życie, żeby było inaczej, żeby było bardziej… A jak? No to poczytajcie.
To była jedna z tych niedziel, kiedy to nie mieliśmy planów absolutnie na nic. Ani na wizytę u dziadków, ani na wyjście do miasta, ani na kino, park. Nic kompletnie. Należymy do grona tych szczęśliwców, którzy tuż przy domu mają dużo zieleni. Rodzice mojego męża na szczęście nigdy nie ulegli modzie wycinek i obsadzanek wszystkiego tujami i postawili na sad. Stąd też te słoneczne, piękne niedziele wcale nie są takie nudne w zagospodarowaniu, kiedy to po prostu można rozłożyć koc pod płaczącą wierzbą i cały dzień patrzeć, jak Franc szaleje na elektryku, a Leoś buduje siedemdziesiątą babkę z piasku. I ta niedziela właśnie taka była. Leniwa, powolna, przyjemna. Byłaby taka prawie cała, gdyby nie fakt, żeśmy postanowili wyjść przed szereg. My, czyli rodzice. Niby tacy jesteśmy dorośli, niby ogarnięci życiowo, niby piękni tacy, mądrzy i zdolni (wszak lustereczko nigdy nie zaprzeczyło), a daliśmy ciała, jak rzadko.
Niesieni jakimś dziwnym poczuciem misji, że te nasze biedne dzieci tak pół niedzieli samopas się świetnie bawią, że w zasadzie, gdyby nie fakt, że są jeszcze niepełnoletni, można by ich zostawić i pójść sobie w świat, postanowiliśmy tych naszych synów animować. Tak! Teraz to wiem. Nie ma nic gorszego, niż rodzic, który w czasie świetnej zabawy postanowi zachęcić dziecko do udziału w innej. Świetniejszej. Oczywiście w rodzicielskim mniemaniu. Że też nawet przez sekundę nam przez myśl nie przemknęło, żeby zostawić ich tam, gdzie są i kontemplować święty spokój. To nie! My, jak zwykle. Family time nam się zachciało uskuteczniać.
Co więc było takie super fajne? No jak co? Piłka! Nie ma przecież nic fajniejszego niż w niedzielne popołudnie pokopać piłkę z mamą i tatą, albo porzucać, albo w ogóle w piłkę. Wstępnie synowie przyklasnęli naszemu pomysłowi. Przynajmniej tak nam się wydawało. Okazało się jednak, że o ile siedmioletni chłopiec wie, że piłka to raczej sport drużynowy, to już dwulatek… Nasz dwulatek postanowił, że obie piłki są mu niezbędne. Wziął więc pod pachę żółtą piankową i tę drugą z autami z kreskówki, stanął pod wierzbą i stoi. Najpierw więc, po dobroci, postanowiliśmy przekonać go, że jeśli rzuci do taty, a tata do Franka, a Franek do mamy, to mama znów rzuci do niego i będzie taaaak super, że ojacie. Ale nie. Nie zgodził się. Potem uznaliśmy, że nie ma to tamto i jedna piłka jest Franka, a Franek chce grać, więc Leon musi piłkę oddać i już. No i się zaczęło…
Nastąpił klasyczny dwulatkowy terror. Ryk czyli. Ale to ryk taki, jakbyśmy dziecię żywcem ze skóry obierali jednocześnie soląc. Bo żółta piłka jest teraz jego. No to daj tę w auta. No to jeszcze gorzej. Ryk przerodził się w spazmy. Ponieważ z terrorystami nie negocjuje się w naszym domu, Leoncjusz został poinformowany, że skoro nie, to nie, on może iść się wykrzyczeć, a my pogramy we troje. Wiecie, co to jest braterska solidarność? My już wiemy. Płakać zaczął Franciszek. Radosna niedziela stawała się jakby coraz mniej radosna, piłki jakby skurczyły się od nadmiaru decybeli, a my uparcie, że zabawa będzie super. Kiedy płacz wbrew naszym oczekiwaniom nie przechodził, a Francio wkraczał już w niebezpieczne rejony zalania, poprosiłam tonem nie znoszącym sprzeciwu swego młodszego syna, by uprzejmie wyjaśnił starszakowi, skąd ten bunt i mają się jakoś dogadać. I wtedy stała się rzecz niebywała.
Leon podszedł do Frania, otarł łzy z twarzy, smarki z nosa i rzecze:
-Faaaanio, myśko, nie płacz. Nie płacz Fanio. Leloś tuli- i w akcie totalnej miłości, przytulił braciaka z całych sił, na co starszy odpowiedział następująco:
-Bo widzisz Leosiu- chlip,chlip nie przestawał łkać, mimo, że Leoś trzymał go pocieszająco za wątłą rączkę- widzisz, z naszymi rodzicami to już tak jest. Oni tacy są, że chcą się z nami bawić. A my chcemy spokoju od nich, prawda?
I poprosiwszy brata, by skonfiskował jedną z piłek poszli bawić się sami. A my? A my zostaliśmy z żółtą piankową piłką, ratując resztki godności i honoru przez pół godziny graliśmy sami, wydając przy tym dzikie okrzyki radości, żeby udowodnić tym małym gadom, że wymyśliliśmy naprawdę super zabawę.
😉 klasyk 😉 Aniu chłopcy Wam dorastają, dzieci tez potrzebują trochę „luzu” i młody ma rację…najbardziej takiego od rodziców 😉
Ps. co Wam w tym odpoczynku przeszkadzało ? 😉
hahah dobre, z kąd ja to znam ;)a i tak najważniejsze w tej historii jest to że chłopcy się dogadali a mama z tatą świetnie się bawili 😉
ojeżusińku, jak się wzruszyłam…
hihihihihi wielbię Was 🙂 nie ma nic bardziej flustrującego jak nadgorliwi rodzice, kiedy fajnie, jak są tylko na horyzoncie 😉
😀
Rodzice..moglibyście sobie wymyslić swoje zabawy i kupić własne piłki a nie zabieracie dzieciom :)))
Franio, Leoś…jesteście FANTASTYCZNI