Wziął i poprosił Onet Matkę Ankę do stworzenia kategorii na Blog Roku, co to go Matka Anka jakiś czas temu wygrała. No i wysiliła Matka szare komórki nieco i stworzyła coś, co nazwała „cudów nie ma, ale jak ktoś lubi, to może głos swój oddać.” Już zdążyła Matka przeczytać więc, że mało kreatywnie i że na dodatek bez zbadania potrzeb rynku. Na taki zarzut Matka się więc nie zgadza i udowadnia niniejszym, że może być jakim blogerem zechce. Dziś jest więc blogerem-podróżnikiem…
czyli mojsynfranek.pl blogiem o podróżach
Jak wiecie dom nas parzy. Szczególnie w weekendy i dni wolne od pracy trudno nam pozostać kompatybilnymi z czterema ścianami. Ponieważ drzemie w nas pierwiastek nieodpowiedzialności, połączony ze szczyptą optymizmu i okraszony gramem szaleństwa ( nie, to jeszcze nie blog kulinarny!), a Franek wypisz wymaluj nasze dziecko, to… wybraliśmy się na wycieczkę pociągiem! Nie, że jakimś wypasionym z wi-fi, drzwiami automatycznymi, windą, itd. Normalnym, zwyczajnym, szaro-czerwonym relacji Kalisz-Poznań. Z racji tego, że wycieczka zaplanowana była na dwa dni, a uczestnikami owej był wyłącznie duet mama-syn, ilość i gabaryty wszystkich przydasi musieliśmy ograniczyć do absolutnego minimum. Wózek Franka uodpornił się już chyba na wszystko, więc nawet nie zapiszczał, kiedy do kosza (tfu! koszyczka, koszyniuniunia) włożyłam ubrania na zmianę, na poręczy zawiesiłam ssak, tak by opierał się na koszu i do tego radośnie dorzuciłam respi, że o Franku nie wspomnę ofkors. Tak obładowani ze słodkim nadbagażem w postaci całusa od Taty ruszyliśmy na podbój miasta koziołków, pyrek i gziki. Tylko, żeby to było aż tak prosto!
Jak pokonać przepis i niedasia w podróży
Wiecie, że wyznajemy zasadę, że niedasie nie istnieje. Najczęściej piszecie, że prawidłowo. To ja Wam powiem w tajemnicy, że to wcale nie jest takie proste. Już wyjaśniam, dlaczego. Nasz kaliski dworzec jest aktualnie w remoncie. Wszystko fajnie i pięknie, lubimy ładne miejsca, ale akurat w tę sobotę, to właśnie ten remont był naszym niedasiem do pokonania. Bowiem kasy dworcowe przeniesiono do budynku obok, ze schodami. I choć piękna tabliczka tuż pod dzwonkiem głosiła, że wystarczy nacisnąć, a zjawi się rycerz na białym koniu i pomoże nam z wózkiem, to niestety to była tylko bajka. Rycerz nie pojawił się, ani po pierwszym naciśnięciu dzwonka, ani po drugim, ani nawet po trzecim. Taka sytuacja. Pojawił się za to Student przez duże S, co to ochoczo zabrał się za pomaganie, zagadując przy tym Dziedzica o cel podróży. Niechże mi tu ktoś jeszcze sarknie na dzisiejszą młodzież! Ów młodzian szlachetnym był i łaskawego serca, bo tuż przed odjazdem zaoferował pomoc we wniesieniu wózka do pociągu, z której i owszem skorzystaliśmy.
Wsiąść do pociągu byle jakiego
Kiedy już zadbaliśmy o bilet i stosownie wylegitymowaliśmy się wszelkimi zniżkami przed panią w kasie, rozpoczęło się magiczne 11 minut do odjazdu pociągu. Przez jedenaście minut niespełna czterolatek może moi mili Państwo zadać 64 pytania. Od tego, po co jest przystanek na autobus, po to, dlaczego pani rozmawia przez telefon i ma zielone spodnie (blogiem modowym będziemy w trzecim odcinku serii). Kiedy wyjaśniłam sens zielonych spodni, uzgodniliśmy plan na następne dwa dni i po raz sto pięćdziesiąty czwarty upewniliśmy się, że pociąg jest fajny, powiało nudą. Do przyjazdu pociągu pozostały długie 4 minuty. Dzięki wcześniejszemu rozporządzeniu kierownika wycieczki odwiedziliśmy Parapapapapa i zakupiliśmy stosowny prowiant, który wraz z naszą ulubioną lekturą miał umilić 120 km i 2,5 godziny jazdy.
W co się bawić, w co się bawić
Dwie i pół godziny jazdy. Długie. Bardzo długie. Bo po mniej więcej piętnastu minutach Francesco zapytał, ile przystanków nam zostało. Ponieważ, jak już wcześniej wspomniałam, jechaliśmy hardcorowym osobowym, przystanków było wiele. I często. Bardzo często. Godzinę po starcie z Kalisza wyrecytowaliśmy wszystkie znane nam na pamięć wiersze, przejrzeliśmy Mikołajka osiemset razy i zaśpiewaliśmy ulubiony ostatnimi czasy przez Franka song: „Nie płacz, kiedy odjadę.” To tak w temacie trochę. Miny współpasażerów reagujące na śpiew Matki Anki- zaiste bezcenne. Kiedy już Matkę zawiodły wszelkie próby animowania dziecka tradycyjnymi sposobami, przyszła kolej na regenerację młodego organizmu. Kto jechał hardcorowym osobowym, ten wie, że spać nie jest tam wcale łatwo, ale takim wytrwałym podróżnikom, jak nam niestraszne niedogodności i wystarczy szczypta kreatywności, by móc odzyskać wigor:
Cel podróży zdradziłam naszym Lubiaczom już rano- na fejsbuniu. Ciotki klikały, że Lubią to, inne witały na poznańskiej ziemi, a nasza docelowa Ciocia Ew. pochwaliła się przygotowaniami. Tym sposobem dane nam było odwiedzić najbardziej odjechane miejscówki ever. I tak kolejno. Jak prawdziwi podróżnicy walczyliśmy z tłumem i zdobywaliśmy pożywienie. No dobra. Tak naprawdę poszliśmy na lody- pyszne, że nie mogę i takie, że Franek chciał dziś jechać jeszcze raz. Nie ma co się dziwić kolejce, warto odstać swoje:
/Tak nawiasem mówiąc lody o smaku ryżowym z wiśnią? Prima sort! Polecam ja- Matka Anka. /
Ciocia i Wujek nie byliby sobą, gdyby nie stanęli na głowie, żeby zapewnić Frankoszczakowi maksimum atrakcji. I tak, w czasie, kiedy Matka Anka piękniła się na wyjście, chłopaki oglądali auta. Ale jak oglądali! (Mamy, które mają obiekcje, co do wchodzenia w butach na łóżko, prosimy o opuszczenie sali.)
Nie ma się co dziwić zatem, że Franio nie bardzo miał ochotę opuścić taki punkt widokowy i wybrać się na targ śniadaniowy w parku, nieopodal domu Cioci i Wujka.
Zaliczenie targu, to dopiero część atrakcji. Były też fontanny maści wszelkiej…
I rynek, gdzie Dziedzic zaczął gwiazdorzyć, co dało taki oto efekt:
Na szczęście po powrocie do domu humor rzeczonego powrócił na swój tor, bo Ciocia uraczyła swojego gościa rajdami.
Pamiętaj drogi podróżniku! Jeśli masz rurę, respirator, korzystasz ze ssaka, cewników i innych atrakcji- koniecznie zabieraj je na wojaże! Ubezpiecz się też w mocne nerwy i umiejętność przekuwania niedasi w „jutro o tym nie będę pamiętać” (vide schody). Nie zapominaj, że lody o smaku ryżowym, to smak, że o matko oraz że najfajniejszy widok to z okna Cioci i Wujka. A nade wszystko uśmiechaj się 🙂 Nawet, jeśli dentysta pozbawił Cię jedynek…
Co do Bloga Roku…
Pamiętam jak dziś… Nudny styczniowy(?), lutowy (?) poranek w pracy, za oknem szaro i buro… Przegląd codzienny: onet. I ciach- wyniki Blog Roku. Że jakieś tam blogi podczytywałam to weszłam. I oto Was poznałam. 🙂 Zobaczyłam chmurkę, kwiatka i w końcu TE oczy i przepadłam… 🙂 Tak, pamiętam do bardzo dokładnie… Pamiętam jak poznawałam, czytałam i zaglądałam już codziennie.
Pozdrawiam,
Zuza
Nie dziwię się, że dostałaś kiedyś nagrodę za bloga roku, a Twój talent do pisania bardzo się rozwinął i jest coraz lepszy 😉 Powinnaś wygrywać co roku 😉 Widzę, że jak podczas każdej waszej podróży nie było czasu na nudę:D Tak trzymać
A czemu nie było z Wami Taty Franka?
Bo Tata Franka musiał załatwić kilka spraw, których nie mógł załatwić w tygodniu, kiedy zajmuje się Frankiem.
W Poznaniu nas jeszcze nie było więc miło pooglądać 🙂
Hello to every body, it’s my first pay a visit of this weblog; this webpage consists of awesome and
actually fine information in support of readers.
My blog :: Dukan Diet
Muszę teraz trochę nadrobić ten dłuższy czas ” nieczytania ” blogu. Widzę, że jak zwykle cały czas dajecie radę, a i Franek wymagania ma coraz to większe jak to na dorastającego przedszkolaka przystało. No i super !!! Może kiedyś pomyślicie o podróży do nas ? 😀 Atrakcji tutaj też sporo , więc jak to powiadają ” nigdy nie mów …. nigdy ” 😀 My będziemy czekać, a Wy się zastanówcie 😀 Pozdrawiam i całuję całą Waszą Gromadkę :* :* :*