Od kilku dni z zapartym tchem obserwuję moich synów. I od razu mam flashback z dzieciństwa.
Kiedy byłam dzieckiem mój Tato dostawał z pracy paczki świąteczne dla dzieci. Takie same dla każdego z naszej trójki. Kiedy ja kilka dni po rozpakowaniu wyrzucałam ostatni papierek, mój średni brat skrupulatnie odliczał każdy fragment każdej czekoladki i kończył je jeść mniej więcej w okolicach przedwiośnia. Najmłodszy lawirował mniej więcej po środku – zostawał daleko za mną w kwestii konsumpcji, ale nigdy przenigdy nie dotrwał nawet do końca roku. Tak samo wyglądało u nas kieszonkowe. Przez moją skarbonkę, a potem nawet długo długo przez portfel pieniądze zdawały się przepływać. Zanim jeszcze dostałam jakieś kieszonkowe, plan miałam na sześć kolejnych. Mój najmłodszy brat działał celowo – kiedy chciał sobie kupić coś większego, potrafił odkładać, kiedy celu nie było – szalał jakby jutra miało nie być. Wiecie oranżada bez kaucji za butelkę i dwie drożdżówki w sklepiku szkolnym. Zaś nasz środkowy brat pieniądze miał zawsze. Umiał oszczędzać i nie wydawał na głupoty.
Od kilku dni obserwuję, jak moi chłopcy radzą sobie z majątkiem. Z okazji wyjazdu dostali od dziadków pieniądze na lody. Franek taktycznie oddał swoją własność tacie i ustalił, że gdyby coś, to będzie brał z portfela taty. Leon poszedł ze swoją pięćdziesięciozłotówką spać, a następnego dnia jeszcze przed wyjazdem, wyruszył na łowy. Już dawno miał upatrzonego nowego robota do swojej kolekcji. Pożyczył ode mnie jeszcze dwadzieścia złotych i razem z robotem ruszył w świat.
Świat okazał się niezwykle brutalny, bo okazało się, że na piękne oczy to nawet takiemu przystojniakowi, jak Leon nikt nie chce lodów sprzedawać, że już o gofrach, czy innych frykasach nie wspomnę. Najgorzej, że okazało się także, że wszelkie zabawy, samochodziki, przejazdy i pojazdy to wydatek rzędu minimum dwóch złotych. Leoś doskonale wiedział, że zdaniem dorosłych nie wszystkie jego wydatki mają sens. Kiedy więc zorientował się, że nie ma co liczyć na dofinansowanie do pieska z psiego patrolu… poszedła do Franka. Poszedł i rzecze:
-Franciszku… a dasz mi na trochę dziesięć, żebym mógł sobie kupić Zumę?
-Leon, ale Ty też dostałeś pieniądze od dziadków, gdzie je masz?
-Fraaaanciszku… ja naprawdę potrzebuję dziesięć na Zumę… (jeśli odpowiednio przeciągnie się samogłoskę, prośba ma większą moc – zaufajcie mi).
-Dobra, weź to dziesięć złotych. Ja i tak korzystam z portfela Taty.
No więc w sumie to szach-mat. Leoś nie dość, że wydał swoje pieniądze, pożyczył na wieczne oddanie ode mnie, wykorzystuje fundusz wakacyjno -rodzicielski, to jeszcze uzyskał dofinansowanie od brata. A brat? No co, przecież i tak korzysta z portfela Taty…
To dopiero jest piramida finansowa! 😂😂😂
Alez… to samo u nas! Dynka to ta pracowita mrowka, co zbiera na zime, a Biskwit jak ten pasikonik 😛 I to nie tylko kwestia slodyczy, hajsu, ale nawet dobr zrobionych z pikseli. Dziewczyny ucza sie matmy z programem, ktory wynagradza ich wysilki gwiazdkami, za ktore moga kupowac wirtualne dekoracje do swojego wirtualnego swiata: chomika, paprotke, kolczan, poduszke, etc. Po miesiacu Dynia zgromadzila PKB calego internetu i nie wydala ani jednej gwiazdki, jej wirtualny swiat to dwa piksele na krzyz. Biskwitowi natomiast nurza sie w barokowym przepychu, ledwo mu starcza do pierwszego 🙂 wydal, co mial, a i reszcie wirtualnych znajomych odpali a to kapcie, a to tiary… 😛