Przyznam szczerze, że od początku traktowałam covid dość sinosuidalnie. Z jednej strony boję się okropnie, że mógłby dotknąć kogoś z naszych bliskich i to bez znaczenia kogo, bo wszyscy jesteśmy sobie potrzebni. Jednak z drugiej uważam, że podstawowe środki ostrożności robią robotę i mycie i dezynfekcja rąk uchronią nas nie tylko od tego wirusa. Każdy z nas ma więc żel w podstawowym wyposażeniu, nosimy maseczki i nie całujemy się namiętnie z nowopoznanymi osobami zgodnie z zasadą o dystansie społecznym. Podobnie jak Wy, my także musieliśmy odnaleźć się w nowej rzeczywistości i trochę się u nas pozmieniało…
Na czas ogólnopolskiego zamknięcia zawiesiliśmy rehabilitację Franka. Z resztą nie zrobiliśmy tego my, ale rządowe przepisy jednak jedną z naszych największych obaw było oczekiwanie na efekt tej właśnie izolacji. Franciszek przyzwyczajony do codziennych niemal trzygodzinnych treningów, dość szybko odczuł skutki tego niećwiczenia. Bolały go biodra i plecy, stał się bardziej zmęczony. Co prawda Tata łączył się zdalnie z naszym fizjo, ale Tata to Tata i choć starannie to i tak bał się docisnąć gdzie trzeba, więc była to raczej próba ratowania przed pogorszeniem, niż walka o progres. No, ale wróciliśmy! Rehabilitanci znów na posterunku, Franek odzyskuje rezon. Co się zmieniło? Terapeuci mają maseczki. Reszta pozostała po staremu – myją i dezynfekują ręce jak kiedyś, nie przyjeżdżają chorzy jak kiedyś, ćwiczą z całą mocą jak kiedyś.
Prawdopodobnie tak jak Wy, ograniczyliśmy skupiska ludzkie. Co prawda w przypadku Franka nigdy nie stosowaliśmy przesadnej izolacji, ale dopóki nie oswoiliśmy się z myślą o wirusie Franka dopadło totalne zamknięcie. Jesteśmy tymi szczęściarzami, że mamy swoje podwórko, ale dopiero kiedy Franek zapytał mnie mniej więcej w okolicach czerwca, czy możemy się przejechać samochodem po mieście, bo on chciałby strasznie zobaczyć, jak to teraz wygląda – dotarło do mnie, że choć szczęśliwie z tym podwórkiem, to ono przez kilkanaście tygodni było jego jedynym otoczeniem. Nowa rzeczywistość sprawiła, że z żalem zrezygnowaliśmy z wesel, na które zostaliśmy zaproszeni. Tak na wszelki wypadek. Franek chodzi do galerii, byliśmy też już z całą ostrożnością w kinie. Byłoby to najzwyczajniej głupie, gdybyśmy z tego zrezygnowali, bo przecież Franek chodzi do szkoły. Od początku września razem z Tatą pakują drugie śniadanie, podręczniki i jadą na lekcje. Z resztą Franek zmienił szkołę, ale to akurat ze względów logistyki życiowej, a nie covid więc to temat na zupełnie oddzielny wpis.
To, co weszło na wyższy stopień wtajemniczenia to sprzęt Franka, który częściej niż w czasach sprzed zarazy zmieniamy. Filtry do respiratora, rurę czyli obwód, filtry do ssaka, pojemnik ssakowy i wszystkie inne przydasie są poddawane dezynfekcji i wymianie z niejaką przesadą i tak na wszelki wypadek. Cewniki do odsysania od zawsze traktowaliśmy jednorazowo, więc w tej materii akurat nic się nie zmieniło.
Czytam więc ten wpis i tak sobie myślę, że tak naprawdę po chwilowym szoku, nie zmieniło się zbyt wiele. Przez cały ten okres (a przecież koronawirus się nie skończył) staraliśmy się, żeby chłopcy nie musieli się bać. To my byliśmy od czarnowidztwa, śledzenia trendów w mediach i gdybania co zrobić, jeśli. Leon wrócił do przedszkola. Co prawda na trzy dni, bo już z katarem siedzi w domu. Franek poszedł do szkoły. Ja z krótką przerwą na pracę zdalną, chodzę do firmy gdzie spotykam koleżanki, które prowadzą normalne życie w pandemii. Jeździmy na zakupy, na urodziny Leosia zaprosiliśmy gości. Być może pisałabym inaczej, gdyby kogoś z nas dopadł covid, ale póki co jeśli to było to w opcji bezobjawowej.
I to wcale nie jest tak, że przestaliśmy się bać albo lekceważymy całą sytuację. Co prawda zdjęcie ministra na Fuertaventurze (no dobra, byłego ale jednak namawiającego do zostania w kraju) wzbudza wątpliwości, co do zasadności wprowadzonych przez niego przepisów. Jednak myślę sobie, że my tutaj u dołu drabinki powinniśmy po prostu o siebie dbać, żeby nas covid zwyczajnie w świecie ominął. A u Was? Dajecie radę? Wszystko dobrze?