Za oknem dudnił złośliwie wiatr i padał deszcz. Pogoda już dawno zwariowała, bo zamiast zimy, na którą z sankami się czeka już od grudnia, zaserwowała nam jesień i to niezbyt łaskawą. W rogu poddasza tliła się lampka w kształcie żyrafy. Gdyby się przyjrzeć dokładniej wiele przedmiotów na poddaszu kojarzyło się z żyrafą. Poduszka, obrazek na ścianie, maskotki na łóżku, rysunek na piżamce. Mieszkańcem poddasza musiał być więc wybitny wielbiciel żyraf. Żyrafia lampa zaczynała swoją pracę tuż po zmroku i kończyła dopiero nad ranem. Wszystko po to, by mały wielbiciel żyraf miał jasne i kolorowe sny. Po to także, żeby przebudzony nocą przez krople deszczu uderzające o okna, zobaczył, że tuż obok śpi mama, a on w ogóle nie musi się bać.
Na poddaszu owym codziennie wieczorem rozgrywała się zabawna scena. Na dużym łóżku rodziców, otulony w gruby brązowy koc, siedział mały wielbiciel żyraf. Od kilku dobrych chwil wraz z mamą z zachwytem w oczach wpatrywał się swojego tatę. Sądząc po minie maleńkiego chłopca zdawałoby się, że ów tata wykonuje niemal magiczne sztuczki. A może tak właśnie jest? Może tuż przed snem z kapelusza taty wyskakiwał biały królik, by uciec w poszukiwaniu pomarańczowej marchewki? A może tata za pomocą czarów unosił się nad ziemią, robiąc salta zupełnie, jak najprawdziwszy iluzjonista? A może po prostu zwykła karciana sztuczka zachwycała małego chłopca? Cokolwiek by to nie było, napawało radością chłopca i jego mamę tak, że ich śmiechy wypełniały całe poddasze. Już nikt nie pamiętał, że zima zamieniona przez matkę naturę w jesień, próbuje zepsuć wieczorne przytulanki. Co robił ów tata? Skakał. Po prostu skakał. Na jednej nodze. Przemierzał poddasze wzdłuż i wszerz skacząc raz na prawej, raz na lewej nodze, wzbudzając tym samym niekłamany zachwyt swojego syna. Kiedy tracił na chwilę oddech, słyszał tylko: „Tato skacz! Na lewej!” i od nowa uskuteczniał wieczorne przedstawienie.
Najważniejszy jest bowiem nie rodzaj wieczornej zadymki, a osoba, które jest jej przyczynkiem.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od zwykłego:
„Mężu! Skocz po ambu! Tylko na jednej nodze!”
Miłego poniedziałku.
Oj, musi tata mieć kondycję godną mistrza olimpijskiego 🙂
hehe…
wyobrazilam sobie tate-meza:-)
szkoda ze nagrac sie nie udalo,
pieknie to opisalas Aniu:-)
Jak zawsze świetnie opisane 😉 A taty troszkę szkoda, bo się bidulek naskakał i jeszcze się z niego pośmieli 😉 Ale z drugiej strony na zdrowie mu wyjdzie 😀
Czytam Was od dawna i z każdym nowym wpisem coraz bardziej podziwiam. Za siłę, chart ducha i to że potraficie w tym wszystkim być razem. Wspierać się i mobilizować do dnia następnego. A już całkiem niezwykłe są wpisy mamy Ani 🙂
Jest Pani niezwykła. Myślę że ze swoją „lekkością pióra” powinna pomyśleć Pani o napisaniu jakiejś książki 😉
pzdr
My chyba też dziś poskaczemy 🙂
Wiem, że powinnam o Franiu, ale muszę, po prostu muszę kolejny raz napisać, że masz świetne pióro. Naprawdę rewelacja!
A Franuś tatusia to sobie wokoło małego paluszka owinął 🙂
Tak mi się przypomniało co do zaangażowania taty
czekamy na znajomych którzy z grupą innych ludzi płyną tratwą, my na brzegu, Młodemu się nudzi więc mąż go bierze na barana i udaje barana i tak sobie hopsają wzdłuż brzegu. W pewnym momencie na tratwie ktoś rzuca ” to pewnie dziadek tak wnuka zabawia ” znajomi mówią, że nie dziadek a tata syna zabawia, na co głos na tratwie ” nie na pewno dziadek, tacie by się tak nie chciało ”
tak więc gratuluje Frankowi taty któremu się chce syna do łez szczęścia doprowadzać 🙂
poczułam się jak w domu u Borejkow 🙂
Niesamowicie to Pani opisała… Każdy , ale to dosłownie każdy czytając „WIDZI” tę scenę dokładnie i zapewne uśmiecha się na myśl o skaczącym „Panu Tacie”.
Takie proste, a tak zachwyca…
🙂 🙂 🙂 🙂