Domowe przyjemności i obowiązki

Tak sobie ostatnio myślałam, że gdyby nie fakt, że piszę bloga o bombelku, który zadziwia świat, pewnie pisałabym bloga kulinarnego. Bo ja lubię te dwie rzeczy: pisać i gotować. Z tym, że gonię ostatnio w piętkę i nie mogę palcem do nosa trafić, więc nawet nie marzę o tym, żeby uruchomić witrynę o Matce Ance, co gotuje. Wystarczy, że witryna Matki Anki, co pisze przeżywa tyle samo wzlotów, co spektakularnych upadków, a ja obiecałam ten wpis już chyba jedną środę temu. No nic. W każdym razie na swoje usprawiedliwienie napiszę tylko, że mam wszystko poprasowane i z kosza na brudne ubrania wcale się nie wylewa. Z resztą o wyższości nieprasowania nad prasowniem odbyła się wspaniała dyskusja na naszym facebooku, gdzie co odważniejsze matki przyznawały się do prasowania. Bo te nieprasujące dumnie próbowały nas przekonać, że konflikt z żelazkiem jest seksi. No cóż. Moje bombelki ukochane wydają mi się takie niewyraźne trochę w pomiętych ubraniach, dlatego dopóki nie przeskoczę tego w głowie, to mimo nienawiści do instytucji prasowania, żelazko będzie dumnie prężyło swoją taflę na naszym poddaszu. Mimo, że podobno na prasowaniu dla czteroosobowej rodziny przez rok traci się cztery doby życia, to wydaje mi się, że scrollowanie cudzych żyć na portalach zajmuje nam nieco więcej czasu, a po prasowaniu przynajmniej bluzki nie pomięte. Wróćmy jednak do gonienia w piętkę i wiecznego niedoczasu w moim domu oraz marzeniu i blogu kulinarnym. Bywają dni, że mogłabym nie wychodzić z kuchni. Serio, serio. Brutalna prawda jest taka, że potem wygląda ona jak po ataku kosmitów, bo przy gotowaniu zupy potrafię ubrudzić jakieś sześć łyżek i dwa kubki, ale gotować kocham. Bakcyla łapie też Leoś, który na swoim koncie ma już ciasto dyniowe („piekarnik mogą włączać tylko dorośli, mamo!”) i ostatnio babeczki czekoladowe, do których tylko czekoladę pokroiłam ja i wlałam roztopione masło. Leoś lubi gotować, zgniatać i mielić i uczyć się patentów kuchennych. Spędzamy więc sporo czasu w kuchni. Franc zbiera książki kucharskie – te lidlowskie ma wszystkie, ostatnio rozkochał się w patentach Jamiego Oliviera i tym samym wizyta w empiku zwykle kończy się dylematem – atlas, słownik czy kucharska, zaś z autografu Zosi Cudny w „Make cooking easier” jest prawie tak samo dumny, jak z butów Lewego. Tworzymy więc w kuchni zgrabne trio: Franek wynajduje przepis, Leoś uczy się gotować, ja doglądam i sprzątam. Zwykle na końcu pojawia się postać krytyka kulinarnego – Pan Tata. Tak sobie nawet pomyślałam, że moglibyśmy swoje twory kuchenne wrzucać tutaj, bo czasem jest naprawdę inspirująco, z tym że nie mam jeszcze zatrudnionego operatora telefonu, kamery i aparatu, a sama z jedną ręką od ciasta i drugą na pulsie macierzyńskiej kurateli nie za bardzo mam jak. Wiecie, że najwięcej śladowych ilości gotowania nosi zwykle ambu Franka? Bo jak jest niewydolność oddechowa, to nie ma to tamto. Trzeba wentylować choćby suflet miał opaść a kaczka zrobić się sucha. Na ten przykład (patentów i gotowania) w ostatnią sobotę popełniliśmy tort urodzinowy dla Bola. Ponieważ padło na czekoladę i truskawki, to cud w ogóle, że cokolwiek udało nam się do tego tortu włożyć. Nic tak przecież nie rozgrzewa wyobraźni, jak czekolada i truskawki. Sezon na to średni i tylko część owoców była niemalże prosto z Hiszpanii, mus do tortu zrobiliśmy z naszych, polskich, mrożonych. O czym szacowny Jubilat dowie się, jeśli kiedykolwiek dotrze do tego wpisu. Ostatecznie wyszło bardzo smacznie. Niesieni więc pochwałami planujemy na kolejny weekend tort do użytku że tak powiem domowego.

 

W związku z tym gonimy w piętkę. Franek nadrabia matmę nawet przy kolacji, ja czytanie na treningach Leosia (Leoś od kilku tygodni chodzi na karate, co mega lubi i co sprawia, że dwa razy w tygodniu mamy czas wyliczony na minutki). Z resztą o czytaniu moglibyśmy mieć kolejną serię wpisów, bo każde z nas ma swoich ulubieńców i dumni jesteśmy strasznie, że nasi chłopcy odziedziczyli czytelniczego bakcyla. Franek podchodzi do sprawy rzeczowo, więc totalnie nie kręci go świat fantasy i s-f, kocha się w słowie i rzeczowości. Uwielbia słowniki, atlasy, albumy, ciekawostki i książki kulinarne. Leoś zaś,  to Pan Wyobraźnia. Kocha więc wszystkie książki, gdzie można sobie coś wyobrazić. Szymon jest szpiegowski. Ja – zależy od nastroju, ostatnio Chyłka ale na półce czeka już „Światło między oceanami”. Podobno sztosik. Dziękujemy więc losowi za instytucję biblioteki – bo z naszej całej czwórki tylko Franek inwestuje całe kieszonkowe w książki i płyty, my ciśniemy na zasobach publicznych.

Strasznie więc żałuję, że doba nie ma trzydziestu godzin i raczej muszę się choć trochę wysypiać, bo Franek niestety nie bierze jeńców i ostatnio policzyłam, że od 23 do 6 wstałam do niego siedem razy. Co prawda o poranku obstawiałam, że to było powyżej dziesięciu, ale moja uroda cierpi nawet przy tej marnej siódemce. Stawiam więc naiwnie na maseczki mocno super turbo hiper ekstra odmładzające i zastanawiam się, kiedy przybyło mi zmarszczek pod oczami. Tak sobie nawet pomyślałam, żeby może pisać na tych treningach Leona, bo prawda jest taka, że przy regularności mocno mi wzrasta pisarka (och, ach pisarska!) wydolność, a że na starość postanowiłam mieć postanowienie o wdrażaniu regularności w moim życiu (nie! to jeszcze nie pora na bieganie moja kochana wredna przyjaciółko!) to pisanie w sumie nie byłoby takim złym pomysłem.

Tym samym pokrótce wiecie, co słychać po tej stronie kabla. Chłopaki praktycznie pokonali katary, chociaż wokół Franka ciągle coś krąży. Planujemy trochę fajności na przyszły rok, gonimy z obowiązkami, chyba dopinamy już ostatnie sprzęty (to najdłuższa z naszych życiowych sprzętowych telenowel) i mamy się dobrze. Spokojnie. Nieźle.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *