Śpiące królewny

Przeczytałam na blogu Miss Ferreiry, że zanim dodała pierwszy wpis na blogu w tym roku, o którym postanowiła sobie, że będzie on przewspaniały, bo wiadomo jaki pierwszy wpis taki cały rok, to zrobiła milion innych rzeczy. W związku z tym u mnie też już wszystko wyprasowane, a to co na suszarce to jeszcze mokre, a to co w koszu na pranie to się nie uzbiera ani na kolory ani na białe ani na takie, że zbyt ciemne do białych a zbyt jasne do ciemnych. Za chwilę będziemy też rozbierać choinkę, a powszechnie wiadomo, że nie ma co przed rozbieraniem drzewka szaleć z porządkami, bo i tak igły potem znajduje się mniej więcej do czerwca w szparach i szczelinach, szczególnie, że tych akurat jest u nas co niemiara. Idąc za ciosem na ochotniczkę zgłosiłam się do pieczenia ciasta marchewkowego na dzień babci i dziadka do przedszkola, gdzie Leoś z przejęciem będzie śpiewał, tańczył i recytował. Skoro już mamy zabezpieczone wszystkie potrzeby naszej rodziny, trzeba było chwycić byka za rogi i wziąć się za ten wpis.

Tutaj ze wsparciem i inspiracją przyszła Gosia – Mama Szymona zwanego Precelem, która w jednym z facebookowych statusów napisała gorzką prawdę o nas – królewnach, które nie śpią. I o tym będzie ten wpis. Jesteśmy my – piszę z premedytacją w liczbie mnogiej – wszystkie matkami dość wyjątkowych dzieci. I choć jesteśmy matkami, to jak jeden mąż przyznałyśmy gremialnie, że zdarza nam się przespać potrzeby naszych wyjątkowych dzieci. Bowiem żadne z nich (dzieci właśnie) nie może samodzielnie realizować żadnej ze swoich potrzeb. I już nie chodzi o te podstawowe – typu jedzenie, picie, czy po prostu oddychanie. Nasze dzieci w żaden sposób nie zrealizują ŻADNEJ ze swoich potrzeb. Także w nocy. Musimy więc przykrywać, kiedy jest zbyt chłodno. Odkrywać, kiedy zbyt gorąco. Poprawić prawą nogę, bo jest zbyt zgięta. Lewą rękę, bo wcisnęła się za bardzo pod policzek. Poprawić głowę, bo zsunęła się z poduszki oraz kręgosłup bo zwinął się w rulon i trzeba go rozciągnąć. Musimy podać pić. Musimy czasem odessać z nosa, z buzi, z rury. Czasem odłączy się rura, pęknie przewód, wyją alarmy. W nocy. Czasem raz, czasem siedem innym razem siedemdziesiąt siedem. Co noc. Ja od 9 lat, ale Gosia od 14, a Basia to już 19 lat. Po prostu nie ma innego wyjścia, niż wstawać. Mierzyłam. Od naszego łóżka do łóżka Franka są cztery duże kroki. Nocą to milion bosych kroczków po zimnej podłodze, z jednym na wpół otwartym okiem oraz świadomością działającą na dwadzieścia procent. Dlatego zdarza nam się przysnąć za bardzo, zbyt mocno.

Dwa moje najgorsze uczucia to te, kiedy sama budzę się wyrwana z potężnie mocnego snu ze strachem, że coś przeoczyłam. Że przeoczyłam alarm i Franek się udusił. Że wyłączył się respirator (to tylko urządzenie) i Franek się udusił. Że nie słyszałam, jak wołał bo zatkała mu się rurka i się udusił. Drugie to to, kiedy śpię z Frankiem respirator wyje na pełną petardę, a ja… śpię. Czasem Szymon mi mówi, że nieźle dzisiaj było nocą, bo wyspał się za wszystkie czasy, a ja ledwo widzę na oczy. Bo on tak mocno spał, że nie słyszał. Innym razem jest odwrotnie. Wstajemy CO NOC. To wstawanie jest dla nas zupełnie naturalne – po prostu tak jest, jednak bywa, że organizm dopomina się o swoje, przychodzi kryzys, zmęczenie i zasypiamy. Za bardzo.

Mam taką dziką domorosłą teorię, że nasze głowy po tylu latach przyzwyczaiły się do tych pikań, do westchnień respiratorów, do burczenia ssaków i jest to dla nich zupełnie naturalny nocny dźwięk. Kiedyś nocował u nas przyjaciel Leosia. Przez pół nocy nie mógł zmrużyć oka, bo irytowały go dźwięki respiratora i „chrapanie” Franka (pozbawiony w nocy napięcia mięśniowego język oraz przecieki w tracheo powodują, że Franek w nocy piszczy, chrząka i dźwięczy). Dla odmiany przy czteroletnim Leonie śpiącym snem spokojnym można Franka i odessać i przewentylować i chłopina nawet nie drgnie. Leoś zna te dźwięki od urodzenia, my od dziewięciu lat, Bolo rzadko słyszy je głuchą nocą, więc zrywał się na każdą zmianę wentylacji – stąd moja teoria o przyzwyczajeniu głowy.

A ostatnio to już jestem naprawdę totalnie niedospana. Poza tym, że realizuję swoje postanowienia noworoczne (trzy z czterech, bo doba mi się jakoś nie spina logistycznie), to jak już wrócimy z Leosiem z karate albo z chłopakami z basenu albo ogarniemy wszystkie potrzeby naszego domu, w którym zawsze jest coś do sprzątnięcia, to zwyczajnie padam na twarz. Wczoraj zorientowałam się, że kiedy położę się spać przed 23 to uważam to za ogromny sukces logistyczny. Ostatnie dwie noce, to był totalny koszmar, bo blue monday totalnie poczochrał Franka, który przez całe poniedziałkowe popołudnie cierpiał na sromotny ból głowy i nie miał siły nawet podnieść ręki, więc noc na czujce (we wtorek za to dostał szóstkę ze sprawdzianu z polskiego), a wczoraj musiał odespać i było mu za gorąco (chociaż wszyscy narzekają, że u nas to chłodem wieje), więc wołał do odkrywania i przykrywania nóżek co piętnaście minut chyba. Dlatego muszę się wyspać. Tylko jeszcze umoszczę to gdzieś w życiowym planie.