Franek pisze: moje życie jest słabe

Myślicie sobie, że moje życie jest bardzo fajne. No to trochę macie rację, a trochę się mylicie. Mam dla Was przykład na to, kiedy moje życie jest słabe. Taki przykład był wczoraj, kiedy pojechałem do galerii. W sumie myślicie sobie, że to jest życie super, ale to dopiero było kilka minut później. Najpierw byliśmy w sprawach mamy, bo mamie popsuł się telefon. Dość silnie się popsuł, dlatego najpierw poszliśmy w mamy sprawach, a potem byliśmy na lodaaaaach. Były przepyszne – ja wybrałem sobie smak słony karmel, a Leoś – tak samo. Jeszcze poszliśmy do auta zapakować zakupy, które mama kupiła a potem poszliśmy w moje miejsce – hurra! To był empik. Powiem Wam, że empik to jest mój najulubieńszy sklep na świecie, oprócz Mc Donalda. I teraz zaczyna się ta historia dość smutno. Bo mojemu bratu zaczęło się chcieć siusiu. W galerii mój brat zrobił siusiu dwa razy. I mama mnie poinformowała, że musimy jechać do domu, bo Leosiowi bardzo chciało się dwójeczkę (ble!). I tyle było z mojego ulubionego miejsca, a myślałem, że to będzie super. To był pierwszy przykład, że moje życie jest okropne. 

Teraz opowiem Wam o tym, jak mój brat zrobił imprezkę. Tańczył na całego, śpiewał a najgorsza na tym festiwalu była mama. Bawiliśmy się na całego, mój brat trochę mnie rozśmieszył, a teraz kiedy ja piszę dla Was bloga, to mój brat ogląda sobie bajeczki. Dlatego powiem Wam, że to był super wieczór. 

No dobra, muszę się z Wami pożegnać. Dzięki, że mogę pierwszy raz napisać bloga. W sumie to nie ja piszę, tylko mama. Ja mówię mamie, co ma pisać. Dlatego muszę się z Wami pożegnać. Do zobaczenia w następnym wpisie!

Franek.

Wielka ucieczka małych minutek

Tak się ostatnio zastanawiałam, co takiego dzieje się w moim życiu i co robię źle, skoro mam problem, żeby zupełnie na luzie położyć się spać o ludzkiej porze. Kiedy kładę się chwilę przed dwudziestą trzecią, uważam to za ogromny sukces. Miałam już taki etap na początku naszej (mojej i Waszej) wspólnej podróży, kiedy to z Mamą Bruna wymieniałyśmy się mailami o pierwszej dwadzieścia trzy, a ja następnego dnia jak skowronek do pracy biegłam. Potem nastąpił okropny regres, kilka życiowych przygnębiających sytuacji oraz nieznośne tykanie mojego zegara biologicznego i zdarzało mi się zasnąć z kubkiem herbaty w ręce, siedząc na podłodze, zaraz po Milionerach. Teraz jestem gdzieś po środku. To znaczy zwykle idę spać, kiedy już wszystko, co miałam w planach zrobię i jest to zwykle mniej więcej pół godziny przed północą, ale zdarza mi się także rzucić „a w nosie” i iść spać z chłopakami. Oczywiście wszystko ma swoje konsekwencje, bo albo czysty dom albo czyste dzieci albo maseczka – nigdy jednocześnie, jednam mimo tego postanowiłam na czynniki pierwsze rozgrzebać moje popołudnia i wieczory, żeby odkryć, dokąd uciekają mi minutki, jak je marnotrawię, że chciałabym wszystko, a zawsze jest coś do zrobienia. Kiedy wszystkie znajome koleżanki oraz blogerki i inne influancerki swoje dzieciątka w pastelowych piżamkach i pastelowych pościelach tuż po kąpieli w eko różanym płynie i oczywiście czytaniu na dobranoc mają już odhaczone o dwudziestej, na ich kuchenkach radośnie pryka ogórkowa na jutro, pranie leży poprasowane (wiem, wiem) w szafach, a one z radością oddają się swoim przyjemnością ja gonię minutki. 

Sprawdźmy więc, na czym mogłabym je zaoszczędzić i spożytkować tylko dla siebie. Zacznijmy od tego, czego nie robię. Po pierwsze i najważniejsze na pewno nie młodnieje i co tu kryć czuję, że z wiekiem potrzeba odpoczynku coraz bardziej daje o sobie znać. Możemy uderzyć w śmieszki heheszki, ale ja w tym roku skończę #% lat i to już nie są przelewki. No więc starość, czyli nie młodnieje. Po drugie nie scrolluje. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak zapadłam popołudniem w internety, że weszłam na chwilę, a wyszłam po trzech godzinach. Najlepiej to oczywiście widać po blogu, ale także plotki i ploteczki oraz wiadomości i zakupy nadrabiam nocą – zamiast spać, jak człowiek. Po trzecie nie śpię. Nie, że popołudniowa drzemka – chociaż ostatnio odwiedziłam Tatę własnego osobistego i w czasie, kiedy on bawił wnuczęta tak mi się przysnęło, że tylko resztka przyzwoitości nie pozwoliła mi przekimać całej wizyty. Chodzi mi o to, że nie śpię nocami. Po pierwsze, bo wstaje do Franka. Po drugie, bo jak mam o jeden stres za dużo, to leżę, myślę, patrzę w sufit i zdobywam świat. A jak wiadomo, jak nie śpię nocą, to w dzień mi wydajność spada i te minutki szybciej wtedy, a ja wolniej. Ok. To skoro ustaliliśmy już, czego nie robię, sprawdźmy co ja aż takiego robię, że minutki sobie, a ja sobie. 

Wczoraj na przykład wróciłam z pracy i zaczęłam robić ogórkową. Kiedy zupa radośnie dochodziła do siebie, w tak zwanym międzyczasie rozebraliśmy choinkę. To znaczy ja rozbierałam, Leon ubierał Franka w bombki, potem w cukrowe laski a potem zdiagnozował u niego straszną chorobę „lampkozę” i go leczył. Potem chcieli się bawić torami. I tu przepadłam na trochę, bo torów nijak nie można rozłożyć na stoliku Franka, dlatego choć nie brałam czynnego udziału w zabawie, siedziałam na podłodze, trzymając Franciszka na kolanach, żeby mógł nadzorować budowę torów i wszystkie kraksy. Potem poszłam ogarnąć kuchnię, ale zawołał mnie Franc, że  potrzebuje do toalety. Musiałam mu więc masować brzuch i pomóc z toaletą. Potem na spółkę z Leonem ogarnęliśmy igły spod rozebranej choinki i naszykowaliśmy pranie. Potem przeczytałam historię o białej skarpetce lewej, która została duchem i skarpetce khaki, która spotkała miłość, ogarnęłam robaczki do kolacji i kąpania. Franek nijak się sam nie ogarnie ani w jednej ani w drugiej kwestii. Leoś udowadnia nam co chwilę, że jest już dorosły, więc wszystko sam potrafi, jednakowoż nadal trzeba mu pomóc. Sama kąpiel Franka z opatrunkami i nakarmieniem pega, to dla mnie godzina. Kiedy chłopcy zasnęli, ogarnęłam w kuchni i załatwiliśmy z Szymonem pilne maile i wizyty i rachunki. Już miałam odpalić netlifxa, bo zabieram się od tygodnia chyba za „Historię małżeńską”, ale kiedy zorientowałam się, że jest wpół do jedenastej wybrałam prysznic i spanie. Chłopcy chodzą spać o dwudziestej pierwszej trzydzieści, więc albo robię wszystko za wolno albo gdzieś popełniam taktyczny błąd i nie potrafię wychwycić wąskiego gardła.*

*no ok, przeczytałam przy kolacji trzy rozdziały książki – to może to? Ale no way! Czytania nie rzucę. 

W każdym razie dziś znów kończę wpis dwadzieścia po dziesiątej. Jeszcze go przeczytam ze dwa razy, żeby nie wychwycić literówek, które potem podeśle mi mój brat, potem go wrzucę na fejsa, poczekam czy polubicie i czy ktoś rzuci jakimś śmiesznym komentarzem albo radą, żeby w końcu odpuścić prasowanie. No doprawdy drogi Pamiętniczku, ratuj! Dokąd uciekły wolne minutki?

Jeśli chorować, to tak jak Franek

Franek obudził mnie o 1:20 i powiedział: Mamo, chyba coś się dzieje.

Coś się dzieje oznaczało temperaturę 38,9, brak siły do podniesienia rąk oraz wydzielinę, która wychodziła nawet bokiem rurki. Długo walczyliśmy o każdą kreskę w dół i musiało być bardzo słabo, bo Francyś zgodził się nawet na okład na czoło i łydki, czego w czasie „zwykłej” gorączki absolutnie nie toleruje. Noc była długa i bezsenna, bo chłopakowi naprawdę źle się oddychało. Odwołaliśmy więc wszystkie zajęcia, stawiając na odpoczynek i nabieranie sił.

Tego samego dnia w przedszkolu Leosia odbywało się przedstawienie na dzień babci i dziadka. Dziadkowie oczywiście dumnie ocierali łzy, kiedy Młodszak recytował wierszyk, zjedli moje ciacho i zabrali Milsona do domu. Naszego domu, żeby przy okazji odwiedzić Franka.

Po południu Franek znów dostał bardzo wysokiej gorączki i nie miał siły siedzieć. I znów mogłabym napisać, jak to było, ale mam w tej notce zupełnie inny cel.

Tuż przed odjazdem Dziadek zapytał:

– Jak się czujesz Franku?

– Wspaniale! – odpowiedział chłopiec z rurą w szyi, leżący bez siły na kanapie, temperaturą 38,6 oraz problemem z oddychaniem większym niż zwykle.

I tak sobie myślę, że chciałabym Wam życzyć, byście wszystkie swoje dolegliwości i choroby mogli przeżywać tak jak mój syn. Z wiecznym uśmiechem na twarzy, pomysłem na sto żartów na poniedziałek, kiedy ma przyjechać rehabilitant, planem na kino kiedy się złapie trochę siły i odłożeniem basenu na za tydzień. Bo wiecie, lepiej raz opuścić basen i trochę odpocząć, niż się bardziej pochorować i potem nie chodzić przez miesiąc.

Franek nadal niezbyt dobrze, a poza tym to „wspaniale!”.

Śpiące królewny

Przeczytałam na blogu Miss Ferreiry, że zanim dodała pierwszy wpis na blogu w tym roku, o którym postanowiła sobie, że będzie on przewspaniały, bo wiadomo jaki pierwszy wpis taki cały rok, to zrobiła milion innych rzeczy. W związku z tym u mnie też już wszystko wyprasowane, a to co na suszarce to jeszcze mokre, a to co w koszu na pranie to się nie uzbiera ani na kolory ani na białe ani na takie, że zbyt ciemne do białych a zbyt jasne do ciemnych. Za chwilę będziemy też rozbierać choinkę, a powszechnie wiadomo, że nie ma co przed rozbieraniem drzewka szaleć z porządkami, bo i tak igły potem znajduje się mniej więcej do czerwca w szparach i szczelinach, szczególnie, że tych akurat jest u nas co niemiara. Idąc za ciosem na ochotniczkę zgłosiłam się do pieczenia ciasta marchewkowego na dzień babci i dziadka do przedszkola, gdzie Leoś z przejęciem będzie śpiewał, tańczył i recytował. Skoro już mamy zabezpieczone wszystkie potrzeby naszej rodziny, trzeba było chwycić byka za rogi i wziąć się za ten wpis.

Tutaj ze wsparciem i inspiracją przyszła Gosia – Mama Szymona zwanego Precelem, która w jednym z facebookowych statusów napisała gorzką prawdę o nas – królewnach, które nie śpią. I o tym będzie ten wpis. Jesteśmy my – piszę z premedytacją w liczbie mnogiej – wszystkie matkami dość wyjątkowych dzieci. I choć jesteśmy matkami, to jak jeden mąż przyznałyśmy gremialnie, że zdarza nam się przespać potrzeby naszych wyjątkowych dzieci. Bowiem żadne z nich (dzieci właśnie) nie może samodzielnie realizować żadnej ze swoich potrzeb. I już nie chodzi o te podstawowe – typu jedzenie, picie, czy po prostu oddychanie. Nasze dzieci w żaden sposób nie zrealizują ŻADNEJ ze swoich potrzeb. Także w nocy. Musimy więc przykrywać, kiedy jest zbyt chłodno. Odkrywać, kiedy zbyt gorąco. Poprawić prawą nogę, bo jest zbyt zgięta. Lewą rękę, bo wcisnęła się za bardzo pod policzek. Poprawić głowę, bo zsunęła się z poduszki oraz kręgosłup bo zwinął się w rulon i trzeba go rozciągnąć. Musimy podać pić. Musimy czasem odessać z nosa, z buzi, z rury. Czasem odłączy się rura, pęknie przewód, wyją alarmy. W nocy. Czasem raz, czasem siedem innym razem siedemdziesiąt siedem. Co noc. Ja od 9 lat, ale Gosia od 14, a Basia to już 19 lat. Po prostu nie ma innego wyjścia, niż wstawać. Mierzyłam. Od naszego łóżka do łóżka Franka są cztery duże kroki. Nocą to milion bosych kroczków po zimnej podłodze, z jednym na wpół otwartym okiem oraz świadomością działającą na dwadzieścia procent. Dlatego zdarza nam się przysnąć za bardzo, zbyt mocno.

Dwa moje najgorsze uczucia to te, kiedy sama budzę się wyrwana z potężnie mocnego snu ze strachem, że coś przeoczyłam. Że przeoczyłam alarm i Franek się udusił. Że wyłączył się respirator (to tylko urządzenie) i Franek się udusił. Że nie słyszałam, jak wołał bo zatkała mu się rurka i się udusił. Drugie to to, kiedy śpię z Frankiem respirator wyje na pełną petardę, a ja… śpię. Czasem Szymon mi mówi, że nieźle dzisiaj było nocą, bo wyspał się za wszystkie czasy, a ja ledwo widzę na oczy. Bo on tak mocno spał, że nie słyszał. Innym razem jest odwrotnie. Wstajemy CO NOC. To wstawanie jest dla nas zupełnie naturalne – po prostu tak jest, jednak bywa, że organizm dopomina się o swoje, przychodzi kryzys, zmęczenie i zasypiamy. Za bardzo.

Mam taką dziką domorosłą teorię, że nasze głowy po tylu latach przyzwyczaiły się do tych pikań, do westchnień respiratorów, do burczenia ssaków i jest to dla nich zupełnie naturalny nocny dźwięk. Kiedyś nocował u nas przyjaciel Leosia. Przez pół nocy nie mógł zmrużyć oka, bo irytowały go dźwięki respiratora i „chrapanie” Franka (pozbawiony w nocy napięcia mięśniowego język oraz przecieki w tracheo powodują, że Franek w nocy piszczy, chrząka i dźwięczy). Dla odmiany przy czteroletnim Leonie śpiącym snem spokojnym można Franka i odessać i przewentylować i chłopina nawet nie drgnie. Leoś zna te dźwięki od urodzenia, my od dziewięciu lat, Bolo rzadko słyszy je głuchą nocą, więc zrywał się na każdą zmianę wentylacji – stąd moja teoria o przyzwyczajeniu głowy.

A ostatnio to już jestem naprawdę totalnie niedospana. Poza tym, że realizuję swoje postanowienia noworoczne (trzy z czterech, bo doba mi się jakoś nie spina logistycznie), to jak już wrócimy z Leosiem z karate albo z chłopakami z basenu albo ogarniemy wszystkie potrzeby naszego domu, w którym zawsze jest coś do sprzątnięcia, to zwyczajnie padam na twarz. Wczoraj zorientowałam się, że kiedy położę się spać przed 23 to uważam to za ogromny sukces logistyczny. Ostatnie dwie noce, to był totalny koszmar, bo blue monday totalnie poczochrał Franka, który przez całe poniedziałkowe popołudnie cierpiał na sromotny ból głowy i nie miał siły nawet podnieść ręki, więc noc na czujce (we wtorek za to dostał szóstkę ze sprawdzianu z polskiego), a wczoraj musiał odespać i było mu za gorąco (chociaż wszyscy narzekają, że u nas to chłodem wieje), więc wołał do odkrywania i przykrywania nóżek co piętnaście minut chyba. Dlatego muszę się wyspać. Tylko jeszcze umoszczę to gdzieś w życiowym planie.