W końcu jest – Robótka nr 10

Tuptam już z dwa tygodnie, żeby dodać ten wpis, ale ostatni weekend sprawił, że przegrałam! Puściłam w domu świąteczną płytę Michaela Buble i… poszło. Wam też to radzę. W ogóle jakoś w tym roku nie mogę się doczekać grudnia, dlatego zanim pogoda zrobiła się totalnie jesienna, a jedna z sobót listopadowych była prawie wiosenna, spakowałam przystojniaków i wybraliśmy się do szkółki Pana Rysia wybrać choinkę. Dobrze czytacie – choinkę! U Pana Rysia jest tak, że można przyjechać wcześniej, pochodzić, pozachwycać się, wybrać i zostawić. Wasza choinka zostanie wówczas oznaczona karteczką i czeka na ten moment. U nas chyba zaraz po Mikołajkach oddelegujemy Tatę, żeby pojechał z doniczką i wykopał nasze cudo, żeby było magicznie jak najprędzej. Chłopcy długo zastanawiali się, pod którym z drzewek znajdzie się odpowiednia ilość miejsca dla Mikołaja i w końcu wybrali – oczywiście najpiękniejszą. My zawsze potem choinkę garażujemy, a na wiosnę Tata wsadza ją w ogródku i mamy choinkę z „a wtedy Franek miał zapalenie płuc”, choinkę z „to były pierwsze święta Leosia” i choinkę pod tytułem „ta to była piękna jak żadna inna”. Leoś już przećwiczył strojenie pierników, więc nie ma co udawać, że nie wariujemy.

Skoro już mowa o choinkach, to w tym roku będzie też inna. Jubileuszowa. W tym roku dziesiąty raz zaraz po Mikołajkach zasiądziemy do stołu, weźmiemy kleje, nożyczki, papiery kolorowe i będziemy ciąć, projektować i pisać. Pisać miłe słowa do Niegowa. Bo to ruszyła Robótka!

Robótka to zajawkowa akcja Kaczki i Bebe dwóch pięknych internetowych istot. W Niegowie jest dom dla dorosłych niepełnosprawnych. Wiele lat temu wymarzyli oni sobie, że na Święta najbardziej na świecie to by chcieli, żeby ktoś o nich pamiętał. Bo bywa, że z bliskich nie pamięta nikt. Dlatego Kaczka i Bebe nieśmiało poprosiły internet o pomoc. A internet ruszył i jak to zwykle bywa, jest cud. Listonosz w Niegowie w okolicach grudnia zażywa podwójne dawki melisy i dostaje siedemnastu zawałów, bo do Niegowa spływają tysiące dobrych słów, pięknych myśli i wyjątkowych życzeń. Wielcy malutcy są zaopiekowani dobrym słowem przez tysiące obcych osób. My mamy swojego ulubieńca niegowskiego i kiedyś wypatrzyliśmy nawet naszą kartkę na zdjęciach z Niegowa. Jaka to była radość! Zajrzyjcie do Robótki, popatrzcie o co chodziło do tej pory, weźcie pisaki, kartki i piszcie! To będzie najlepszy prezent, jaki w tym roku uda Wam się zrobić.

Robótka w sieci jest tutaj: blog: https://jestrobotka.blogspot.com/ oraz facebook: https://www.facebook.com/groups/robotka/

Ciąg dalszy nastąpił

Zanim zaczniecie czytać poniższy wpis koniecznie musicie wrócić do jego pierwszej części. To konieczność z przeszłości, do której przeniesie Was jedno kliknięcie,            tutaj -> KLIK KLIK.

Minęły cztery lata. W głębokim lesie Potworowa nadal ukryty był oddech małego Księcia, a przez dzień i noc strzegły go największe i najstraszliwsze Potwory jakie świat widział. Wielu dzielnych rycerzy i dam czystego serca próbowało odnaleźć drogę do skrzyni z oddechem księcia, ale droga do niej była zagmatwana i kręta. Jednak mimo wielu porażek nikt nie myślał tym, żeby się poddawać. Potworzasty wysyłał co chwilę Szkodników – swoich małych pomocników, które miały za zadanie unicestwić księcia, dlatego Rodzice jego nie spoczywali w wysiłkach, żeby zapewnić swojemu synowi spokój i bezpieczeństwo.

Mały niebieskooki Książę ku radości Króla i Królowej wyrósł na poczciwego młodzieńca. Pobierał nauki w pałacu otoczony troską i czułością najbliższych. Jego Młodszy brat okazał się pełnym dobroci i miłości książęciem, które wniosło do królewskiej rodziny wiele szczęścia i radości. Wiele zmieniło się w życiu niebieskookiego Księcia – część Szkodników, które osiągały zamierzony cel sprawiło, że poza oddechem, także ciało księcia zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Konieczna była szeroka opieka Magów i Medyków z całego lądu. Książę jednak nigdy nie poddawał się i mimo bólu, który sprawiały niektóre zabiegi walczył z nadzieją, że będzie wiódł długie i szczęśliwe życie.

Nie zmieniło się w życiu rodziny królewskiej jedno – co roku tuż po tym, kiedy zegar wybijał sylwestrową północ tysiące Czarodziejów i Czarodziejek, Magików, Wróżek i Guślarzy dedykowało małemu Księciu jedno zaklęcie. Każdy za pomocą różdżki, myśli, kart, złotych kul i tajemniczych mocy przekazywało na rzecz Księcia jedno zaklęcie. Suma tychże powodowała, że chłopiec mógł korzystać z dobrodziejstw Medyków z najszerszych lądów, testować ułatwienie najsprytniejszych Rękodzielników i korzystać z rozwiązań największych Wizjonerów, a jego Rodzice z dumą mogli przyglądać się jego wielkiej walce w oczekiwaniu na pokonanie zasieków potworzastego lasu.

Drodzy Magicy! Drogie Czarodziejki! Sprytni Wróżowie! Kochane Guślarki!

Bardzo dziękujemy Wam, ze w tym roku, podobnie jak w poprzednich latach dedykowaliście jedno zaklęcie naszemu Księciu. Dziękujemy, że wierzycie w słuszność naszych działań, że wspieracie naszego Syna w walce o jego oddech.

Dziękujemy, że przekazaliście Frankowi 1% podatku dochodowego za rok 2018. Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą”, której podopiecznym jest Franciszek zakończyła księgowanie tegoż rozliczenia za ubiegły rok. Dzięki Waszej dobroci i pamięci wiemy, że przez cały kolejny rok będziemy mogli zapewnić opiekę lekarską, rehabilitację oraz sprzęty na najwyższym dla Franka poziomie. Mamy nadzieję, że suma tych działań zapewni Francyniowi dobry czas w życiu i pozwoli na najbardziej normalne życie, jak to tylko możliwe.

Polecamy się Waszej uwadze na kolejne lata. 1% znaczy bardzo wiele, pamiętajcie!

Baby boom

Jeśli dokładnie przyjrzelibyście się znajomym Franciszka, to z całą pewnością zauważylibyście fakt, że są to głównie osoby sporo od niego starsze. Nie ma co koloryzować, ale z drugiej strony też dramatyzować tylko przyjąć na klatę trzeba fakt, że jak się jest mocno niepełnosprawnym ruchowo i każdą aktywność muszą stymulować dorośli, szkoła tylko okazjonalnie, a wspólne zabawy szybko nużą, bo jest się jedynie ich obserwatorem, to trudno jest nawiązać prawdziwe rówieśnicze przyjaźnie. Co innego z dorosłymi. Niektórzy z uprzejmości, inni z miłości a jeszcze inni, bo lubią – są przyjaciółmi i znajomymi Franciszka, z którym mogą długie godziny się bawić, dyskutować, słuchać jego mądrości i uczestniczyć we wspólnym zdobywaniu świata.

Tak się jakoś ostatnio (ostatnio, czyli na przestrzeni dwóch trzech lat) poskładało, że wśród naszych znajomych nastąpił klasyczny baby boom. W tym czasie co i rusz zza winkla wyskakiwała młoda mama lub uszczęśliwiony tata z różowym oseskiem u boku i nadzieją, że Franc się przyzwyczai. Bo Franciszek nie jest fanem niemowląt. Brata przekochał od samego początku, no ale to brat. Przy każdym wyjeździe do swoich kuzynów, kiedy ci byli jeszcze maluszkami milion razy upewniał się, czy nie będą płakać głośno i nie będą dotykać rury i respiratora. Bo z maluszkami najgorszy jest fakt, że są nieprzewidywalne. Na szczęście (co niedawno zauważył sam zainteresowany) dość szybko rosną i można im wiele rzeczy wytłumaczyć.

Niemniej jednak ostatnio gruchnęła taka wieść, że ciężko się było Francyśkowi zebrać w sobie. Nie… nie u nas. I nawet w najśmielszych marzeniach się tak nie zapędzajcie! Już Wam tłumaczę. W najbliższy weekend jedziemy do Cioci Magdy. Ciocia Magda to nie taka prawdziwa ciocia, którą wklepać można w gałąź drzewa genealogicznego, że krewna po jednym pradziadku. Ciocia Magda sama nas sobie wybrała, a myśmy pokochali ją z całym dobrodziejstwem sporego inwentarza. Ciocia blogowa, z którą jakoś nas tak życie splotło dawno temu i trwamy już w tym rodzinnym układzie chyba kilka lat. Ale nie o niej to będzie historia. Historia będzie o K. – jej synowej. 

Rozmawiamy sobie z Franciszkiem w czasie jednej z kąpieli, że jedziemy do Cioci, Wujka, do psa Kluski i miliarda kotów. Staramy sobie poprzypominać ich imiona i dochodzimy do wniosku, że tylko Maniek jest na tyle cierpliwy, żeby znieść wszystkie pomysły Leona. Od słowa do słowa i Franek pyta, czy będzie K. Taka trochę przyjaciółka, trochę chyba zauroczenie. Będzie – odpowiadam zgodnie z prawdą i uznaję, że lepiej go przygotować na to, że stan rzeczy nieco się u K. zmienił. Otóż informuję mojego pierworodnego, że trzeba być teraz wyjątkowo miłym dla K., nie można jej zbytnio męczyć i będzie musiał zrozumieć, jeśli będzie tylko chwilkę, bo okazało się, że jest w ciąży i ma w brzuchu dzidziusia i niedługo zostanie mamą. 

– Cooooo? – pyta z niedowierzaniem niedoszły absztyfikant – Jak to się stało mamo? Przecież ona jest TAKA MŁODA (ok.25 lat – przyp. red.), przecież jak urodzi dziecko, to będą ZNOWU (znowu!) pieluchy, grzechotki, ono będzie płakało… Co się mamo dzieje z tymi moimi znajomymi, czemu oni mają TYLE tych dzieci? -pytał, nie rozumiał i drążył, aż wreszcie doszedł do brutalnej konkluzji. – Ja to chyba nie będę miał dzieci. Za dużo z tym wszystkim roboty.

Niniejszym pozdrawiamy Ewę, która powiła niedawno pięknego Juniora. Całujemy czulę K., która będzie musiała zmierzyć się z naprawdę wieloma wątpliwościami tego weekendu oraz ściskamy wszystkie okoliczne bobaski oraz ich mamunie. On tylko tak groźnie wygląda…

Chłopców trudne rozmowy

– Leosiu muszę powiedzieć Ci coś bardzo ważnego – zaczął poważnie Franek w czasie jednej z naszych podróży samochodowych.

Nie wtrącam się w te rozmowy, jeśli nie zapytają mnie o zdanie, ale zawsze przysłuchuję im się z uwagą. Franciszek wiele rzeczy potrafi wyjaśnić Leonowi. Od banalnych pod tytułem: dlaczego nie wolno dotykać gorącego garnka, po naprawdę trudne związane głównie z jego niepełnosprawnością – dlaczego chociaż ma nogi, to nie chodzi, dlaczego bez rurki trudno mu się oddycha, dlaczego musi nosić gorset. Franek nigdy się nad sobą nie użala, wyjaśnia wszystko zgodnie z prawdą i bardzo prostym językiem. Leosia te odpowiedzi w zupełności satysfakcjonują i tylko czasem dopytuje nas o cięższe kalibry.

– Leosiu posłuchaj: może się tak zdarzyć, że ja umrę wcześniej od Ciebie. Po pierwsze dlatego, że jestem starszy, a po drugie, bo moja choroba taka jest, że może mnie pokonać. Ale nic się nie martw Leosiu, bo ja będę walczył bardzo mocno i nawet jeśli mnie nie będzie, to ja będę patrzył na Ciebie z nieba i zawsze będę o Tobie pamiętał.

– Ale Franek, to gdzie Ty będziesz?

– Będę w niebie. Nie będziesz mnie widział i nie będzie mnie w domku, ale zawsze będę Cię oglądał i zawsze będę blisko Ciebie. Taki niewidzialny, Leosiu.

– Franek, ale ja nie chcę być sam. Nie chcę, żebyś mnie zostawiał.

Czasem takie rozmowy moich chłopców biorą się znikąd. Po prostu jeden z nich coś przemyśli, poukłada i rozpoczyna temat. I wcale nie jest tak, że w ramach wspaniałości rozmawiają tylko o trudnych i poważnych sprawach. Zwykłe, chłopięce o kupie też są i jest ich zdecydowana większość. Chłopaki mają dziewięć i cztery lata, głównie więc kombinują jak przykleić mi naklejkę na środku tyłka i mieć z tego ubaw albo próbują wynegocjować coś słodkiego (Leon) albo coś totalnie niezdrowego (Franek) na kolację. Mimo wszystko ich życie w mniejszym lub większym stopniu obciąża choroba Franka i to wcale nie jest tak, że tylko Starszak musi sobie z nią radzić. On najbardziej i pod każdym kątem, ale mały Leoś, który widzi, że jego brat odbiega znacząco od innych znanych mu starszych braci, stara się jakoś poukładać w głowię realia, w jakich żyje nasza rodzina.

Po prośbie Leona, żeby Franek go nigdy nie zostawiał i zapewnieniu, że Francyś zrobi wszystko, żeby tak było rozmowa chłopaków zeszła na inne łatwiejsze i przyjemniejsze tematy. Minęło kilka dni. Któregoś wieczoru, kiedy zmęczony całym dniem pracy i obowiązków Franciszek zaległ na kanapie, a Leon budował jakąś wielką wieżę z Lego, rozmowa wróciła. Wróciła na chwilkę, bo Leoś przemyślał. Podbiegł do kanapy, przytulił mocno Franka i powiedział:

– Franek, pamiętaj że ja Cię bardzo kocham i nie chcę, żebyś znikał. Umowa?

– Umowa, umowa – zapewnił go starszy brat.

 

Domowe przyjemności i obowiązki

Tak sobie ostatnio myślałam, że gdyby nie fakt, że piszę bloga o bombelku, który zadziwia świat, pewnie pisałabym bloga kulinarnego. Bo ja lubię te dwie rzeczy: pisać i gotować. Z tym, że gonię ostatnio w piętkę i nie mogę palcem do nosa trafić, więc nawet nie marzę o tym, żeby uruchomić witrynę o Matce Ance, co gotuje. Wystarczy, że witryna Matki Anki, co pisze przeżywa tyle samo wzlotów, co spektakularnych upadków, a ja obiecałam ten wpis już chyba jedną środę temu. No nic. W każdym razie na swoje usprawiedliwienie napiszę tylko, że mam wszystko poprasowane i z kosza na brudne ubrania wcale się nie wylewa. Z resztą o wyższości nieprasowania nad prasowniem odbyła się wspaniała dyskusja na naszym facebooku, gdzie co odważniejsze matki przyznawały się do prasowania. Bo te nieprasujące dumnie próbowały nas przekonać, że konflikt z żelazkiem jest seksi. No cóż. Moje bombelki ukochane wydają mi się takie niewyraźne trochę w pomiętych ubraniach, dlatego dopóki nie przeskoczę tego w głowie, to mimo nienawiści do instytucji prasowania, żelazko będzie dumnie prężyło swoją taflę na naszym poddaszu. Mimo, że podobno na prasowaniu dla czteroosobowej rodziny przez rok traci się cztery doby życia, to wydaje mi się, że scrollowanie cudzych żyć na portalach zajmuje nam nieco więcej czasu, a po prasowaniu przynajmniej bluzki nie pomięte. Wróćmy jednak do gonienia w piętkę i wiecznego niedoczasu w moim domu oraz marzeniu i blogu kulinarnym. Bywają dni, że mogłabym nie wychodzić z kuchni. Serio, serio. Brutalna prawda jest taka, że potem wygląda ona jak po ataku kosmitów, bo przy gotowaniu zupy potrafię ubrudzić jakieś sześć łyżek i dwa kubki, ale gotować kocham. Bakcyla łapie też Leoś, który na swoim koncie ma już ciasto dyniowe („piekarnik mogą włączać tylko dorośli, mamo!”) i ostatnio babeczki czekoladowe, do których tylko czekoladę pokroiłam ja i wlałam roztopione masło. Leoś lubi gotować, zgniatać i mielić i uczyć się patentów kuchennych. Spędzamy więc sporo czasu w kuchni. Franc zbiera książki kucharskie – te lidlowskie ma wszystkie, ostatnio rozkochał się w patentach Jamiego Oliviera i tym samym wizyta w empiku zwykle kończy się dylematem – atlas, słownik czy kucharska, zaś z autografu Zosi Cudny w „Make cooking easier” jest prawie tak samo dumny, jak z butów Lewego. Tworzymy więc w kuchni zgrabne trio: Franek wynajduje przepis, Leoś uczy się gotować, ja doglądam i sprzątam. Zwykle na końcu pojawia się postać krytyka kulinarnego – Pan Tata. Tak sobie nawet pomyślałam, że moglibyśmy swoje twory kuchenne wrzucać tutaj, bo czasem jest naprawdę inspirująco, z tym że nie mam jeszcze zatrudnionego operatora telefonu, kamery i aparatu, a sama z jedną ręką od ciasta i drugą na pulsie macierzyńskiej kurateli nie za bardzo mam jak. Wiecie, że najwięcej śladowych ilości gotowania nosi zwykle ambu Franka? Bo jak jest niewydolność oddechowa, to nie ma to tamto. Trzeba wentylować choćby suflet miał opaść a kaczka zrobić się sucha. Na ten przykład (patentów i gotowania) w ostatnią sobotę popełniliśmy tort urodzinowy dla Bola. Ponieważ padło na czekoladę i truskawki, to cud w ogóle, że cokolwiek udało nam się do tego tortu włożyć. Nic tak przecież nie rozgrzewa wyobraźni, jak czekolada i truskawki. Sezon na to średni i tylko część owoców była niemalże prosto z Hiszpanii, mus do tortu zrobiliśmy z naszych, polskich, mrożonych. O czym szacowny Jubilat dowie się, jeśli kiedykolwiek dotrze do tego wpisu. Ostatecznie wyszło bardzo smacznie. Niesieni więc pochwałami planujemy na kolejny weekend tort do użytku że tak powiem domowego.

 

W związku z tym gonimy w piętkę. Franek nadrabia matmę nawet przy kolacji, ja czytanie na treningach Leosia (Leoś od kilku tygodni chodzi na karate, co mega lubi i co sprawia, że dwa razy w tygodniu mamy czas wyliczony na minutki). Z resztą o czytaniu moglibyśmy mieć kolejną serię wpisów, bo każde z nas ma swoich ulubieńców i dumni jesteśmy strasznie, że nasi chłopcy odziedziczyli czytelniczego bakcyla. Franek podchodzi do sprawy rzeczowo, więc totalnie nie kręci go świat fantasy i s-f, kocha się w słowie i rzeczowości. Uwielbia słowniki, atlasy, albumy, ciekawostki i książki kulinarne. Leoś zaś,  to Pan Wyobraźnia. Kocha więc wszystkie książki, gdzie można sobie coś wyobrazić. Szymon jest szpiegowski. Ja – zależy od nastroju, ostatnio Chyłka ale na półce czeka już „Światło między oceanami”. Podobno sztosik. Dziękujemy więc losowi za instytucję biblioteki – bo z naszej całej czwórki tylko Franek inwestuje całe kieszonkowe w książki i płyty, my ciśniemy na zasobach publicznych.

Strasznie więc żałuję, że doba nie ma trzydziestu godzin i raczej muszę się choć trochę wysypiać, bo Franek niestety nie bierze jeńców i ostatnio policzyłam, że od 23 do 6 wstałam do niego siedem razy. Co prawda o poranku obstawiałam, że to było powyżej dziesięciu, ale moja uroda cierpi nawet przy tej marnej siódemce. Stawiam więc naiwnie na maseczki mocno super turbo hiper ekstra odmładzające i zastanawiam się, kiedy przybyło mi zmarszczek pod oczami. Tak sobie nawet pomyślałam, żeby może pisać na tych treningach Leona, bo prawda jest taka, że przy regularności mocno mi wzrasta pisarka (och, ach pisarska!) wydolność, a że na starość postanowiłam mieć postanowienie o wdrażaniu regularności w moim życiu (nie! to jeszcze nie pora na bieganie moja kochana wredna przyjaciółko!) to pisanie w sumie nie byłoby takim złym pomysłem.

Tym samym pokrótce wiecie, co słychać po tej stronie kabla. Chłopaki praktycznie pokonali katary, chociaż wokół Franka ciągle coś krąży. Planujemy trochę fajności na przyszły rok, gonimy z obowiązkami, chyba dopinamy już ostatnie sprzęty (to najdłuższa z naszych życiowych sprzętowych telenowel) i mamy się dobrze. Spokojnie. Nieźle.