Barcelońskie podróże Franciszka

Zanim dodam wszystkie piękne zdjęcia i filmy z Barcelony, a potem Wam jeszcze napiszę o przyjacielskim spotkaniu i śmiechach, to musicie niestety moi mili przejść przez to, przez co ja przeszłam. Nie ma tak dobrze, jak się wchodzi na bloga Matki Anki, to trzeba ponieść wszystkie konsekwencje. Bowiem zanim  na dobre rozgościliśmy się na katalońskiej ziemi, a potem chwilę przed tymi wydarzeniami -> KLIK KLIK udało nam się z niej wylecieć, to musieliśmy się wszyscy spakować, dotrzeć tam, przemieszczać i wrócić. Czyli dziś garść praktycznych porad pod tytułem: co, jak i dlaczego z dzieckiem na wózku i z respiratorem.

Wszyscy nasi znajomi polecali nam Barcelonę ze względu na piękno i urodę, ale jeśli chodzi o lotnisko – to Girona. Ale z Girony do Barcelony to daleko jednak jak dla nas, kiedy masz na uwadze torby, wózek, ssak i respirator i podróż z punktu a do punktu b. Dlatego postawiliśmy na El Prat. Najtaniej wyszło znów w Ryanair. W czasie rezerwacji zaznaczyłam, że niezbędna będzie dla nas pomoc asystenta osób niepełnosprawnych w poruszaniu się po lotnisku oraz w wejściu do samolotu i wyjściu z niego. Zanim doszło do odprawy otrzymaliśmy druk do wypełnienia przez naszego Doktora, który miał wyrazić zgodę na podróż Franka. Ten druk wysyłaliśmy do linii lotniczych mailem. Poza tym (ja to załatwiłam przez chat z klientem) musiałam zgłosić niezbędne Frankowi sprzęty: ich wymiary, producenta, rodzaj baterii. Zgłosiłam oczywiście ssak i respirator, ale także pulsoksymetr i zapasową baterię do respiratora. W pozwoleniu na lot musieliśmy zaznaczyć, że wszystkie urządzenia będą naładowane i że nie będą potrzebowały ładowania w czasie lotu, ponieważ w samolocie nie ma takiej możliwości. Oprócz tego nasz Doktor wypisał wszystkie ustawienia respiratora i na wszelki wypadek dokupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie dla mnie i Franka (poza tym z nfz). Tym razem lecieliśmy z Modlina. To już trzecie polskie lotnisko, które testowaliśmy z Franiem i nie możemy się do niczego przyczepić, aczkolwiek trzeba przyznać, że na każdym procedury nieco się różnią. Z ciekawostek to w Modlinie dla komfortu Franciszka zaproszono nas do pokoju zwierzeń i nie przeprowadzano kontroli na bramkach publicznie. To miłe, że pomyślano o komforcie Franka, dla którego była też to kolejna atrakcja, kiedy panowie celnicy powiedzieli mu, że muszą sprawdzić, czy nie przewozi pistoletu, bo nie wolno z pistoletami. Oprócz tego wszystko w standardzie niepełnosprawnościowym – to znaczy przy wejściu samolotu dostaliśmy Panią Asystent, która pomogła z bagażami, zaprowadziła nas do mobilnej windy i pomogła ze składaniem wózka. Ponieważ nie zmieniliśmy zwycięskiego madryckiego składu (ja i Franek, Pani Agata od hiszpańskiego i Ciocia A.), to mamy też praktykę w przeprowadzaniu bliskich. W Modlinie nas rozdzielono, w Barcelonie nie dość, że w ogóle nie kontrolowano jakoś mocno Franka, to na dodatek przez wszystkie przejścia byliśmy przeprowadzani wszyscy – jako grupa. Co kraj to obyczaj. Lotniska są dostosowane do potrzeb, nie było więc problemu z przebraniem Franka i toaletą.

Jak widzicie wyżej na wyjazd mieliśmy też kilka swoich patentów. To właśnie jeden z nich. Ponieważ zwykle brakuje nam gniazdek do komórek i wszystkich sprzętów Franka, to wozimy ze sobą przedłużacz. Przedłużacz, który przydaje się też na lotnisku, kiedy trzeba podładować więcej, niż jeden sprzęt. Żeby nie zgubił się w podróży to koszyk, do którego schowałam ten przedłużacz, okleiłam taśmą klejącą, która jest moją najlepszą przyjaciółką prawie we wszystkich podróżach. Tym samym sposobem przymocowałam przed lotem do Barcelony pałąk Franka do wózka, który w drodze powrotnej przywiązany był cewnikami (też dobry sposób, polecam!). W samolocie Franek miał oddzielne siedzenie i był przypięty zwykłymi samolotowymi pasami, a kiedy zmęczyły mu się plecy, położyłam go głową na jego siedzeniu, nogami na moim kolanach. Jednak ten patent powoli wychodzi z gry, bo Franc robi się coraz dłuższy i chyba trzeba będzie kombinować jakoś inaczej.

W Barcelonie wylądowaliśmy o 23.30. Odległość od hotelu wynosiła jakieś 16 km, a ponieważ nie znałyśmy jeszcze realiów barcelońskiego metra, zdecydowałyśmy się na taksówkę. Koszt to około 30 euro, łącznie z doliczonym ad hoc napiwkiem przez pana taksówkarza. Po Barcelonie poruszaliśmy się głównie metrem, które było zdecydowanie bardziej dostosowane, niż to w Madrycie. Co prawda trzeba było się nachodzić i napytać, ale do każdego peronu prowadziła winda, co w przypadku konieczności noszenia wszystkich tobołków było dla nas nie lada ułatwieniem. Jednorazowy bilet kosztuje 2,20 euro. Jednak nasza sprytna przewodniczka Agata poleciła nam kupić bilet na 10 przejazdów, to dało 10,20 euro na osobę i „zwracało się” już po pięciu przejazdach. A taki bilet działa też w tramwajach i autobusach, z czego korzystaliśmy jadąc na przykład do Parku Guell. W ogóle komunikacja miejska sporo nam ułatwiła w stolicy Katalonii. Bo tam jest wszędzie pod górkę – co moje plecy, ramiona i nadgarstki od pchania wózka odczuły już po pierwszym dniu. I jeszcze jedno! Wszyscy, ale to absolutnie wszyscy – od pana puszczającego bańki po recepcjonistów ostrzegali nas przed kradzieżami. Pilnujcie więc w Barcelonie plecaków i nie noście portfeli w tylnej kieszeni spodni.

Generalnie Barcelona jest fajnie dostosowana do potrzeb wózkowiczów. Oceanarium to już w ogóle zrobione jest pod dzieci i Franek był zachwycony, ale są tam windy, kładki i szerokie przejazdy. A do żadnego z akwariów nie musiałam Francysia podnosić. W całej marinie jest asfaltowa ścieżka ze znakiem niepełnosprawności i dzięki temu plecki nie musiały trząść się na kostce brukowej. A oznaczenia są jasne i czytelne.

     

 

Podejrzewam, że wielu z Was czeka na wpis o Camp Nou. Pewnie, że byliśmy i będzie oddzielny wpis! Ale tutaj tylko napiszę, że Camp Nou na czwóreczkę – to co się dało dostosowali, ale nadal niepełnosprawni nie mogą zobaczyć wszystkiego z bliska. Dlatego także tutaj Franek było noszony (moje plecy były mi za to bardzo wdzięczne, bo przystanki robiłam turbo często, co oznacza, że dokarmianie pegiem działa). Już od wjazdu czekały na nas szerokie przejścia i kładki. Naprawdę za to szacun. Wpis o minusach jednak też będzie 😉

Franciszek w Barcelonie rozgadywał się powoli. Oni tam bardzo chętnie korzystają z katalońskiego i angielskiego, więc kiedy miał możliwość to przechodził jednak na english (Pani Karolino brawo!). Jednak ostatniego dnia przerósł samego siebie i postanowił pakistańskiego taksówkarza nauczyć swojego imienia i nazwiska – Franciszek Trzęsowski. No właśnie. Ale w zamian dostał krótką lekcję języka urdu, co mocno połechtało lingwistyczną stronę jego duszy.

Zapraszam Was w najbliższych dniach na kolejne barcelońskie odcinki i zapewniam Was, że naprawdę warto!