Myziaczka

Wieczorami, kiedy moi synowie są już totalnie pokonani przez zmęczenie, bywa, że wynegocjują zasypianie na kanapie. Wtedy jeden kładzie się głową w jednym końcu, drugi w drugim, ja siadam po środku, biorę na kolana ich stopy i… myziam. We wszystkie strony i z różnym natężeniem, po prostu myziam. Z resztą myziam także przed zaśnięciem w łóżku – a to plecki Leosia, a to głowę Francynia.

Kilka dni temu Leoś przybiegł podekscytowany i krzyknął: mam! udało się! I pokazał mi to:

To myziaczka – przyrząd do myziania. W całości wymyślony i zbudowany przez mojego syna Leona. Ponieważ jest to tak cudny wynalazek, że nie sposób się nim nie pochwalić dla dobra ludzkości, poniżej krótki amatorski filmik z budowy drugiego egzemplarza myziaczki. Bierzcie i korzystajcie.

Myziaczka by Leon:

Teraz, kiedy wiosna buchnęła majem i łąki pełne są chabrów, wykonanie takiej myziaczki zależy tylko od Waszych chęci. Pierwsza myziaczka została rozłożona na części – chabry w towarzystwie rumianku i kaczeńców stoją na oknie, a słomka została zaadaptowana jako miecz spidermana. To właśnie cały Leoś – wyobraźnia na pełnych obrotach, ciągle coś wynajduje i wymyśla.

Tak więc korzystajcie z dobrodziejstw myziaczki. Matka Anka poleca!

Mamy, o których chcę Ci powiedzieć

Maj to jeden z moich najbardziej ulubionych miesięcy. Nie tylko dlatego, że jak już buchnie wiosną – no może nie w tym roku – to aż chce się żyć, bo trawa i w naszym ogródku i nawet w tym u sąsiada jest zielona jak z książki. Ale także dlatego, że wychodzę w piżamie do warzywniaka, który co roku tworzą moi teściowie, zrywam rukolę i rzodkiewki do kanapki, za chwilę będą truskawki i poziomki, a czereśnia to już w ogóle zwariowała i jeśli nie wyprzedzą nas ptaki i robale heh, to czereśni będziemy mieli w tym roku po kokardy. Lubię maj także dlatego, że to miesiąc moich urodzin, które bardzo lubię obchodzić, bo przecież w moim wieku każdy rok ociera się już o sukces. Jednak przede wszystkim lubię maj za niedzielę. Tę najbliższą. I za każdy inny dzień tygodnia, kiedy to wypada Dzień Matki. Ciągle uczę się być mamą dla moich chłopaków, ale wiem, że nic lepszego od nich nie mogło mnie w życiu spotkać. Ale my księżniczki jesteśmy przecież skromne, dlatego nie o mnie, a o mamach, które mocno cenię będzie dziś wpis na niedzielne święto.

Zacznę od internetowych sław. Poznajcie Julkę. Julka mieszka w pięknym miejscu, w pięknym domu i sama jest piękna. Kiedy wchodzi się na bloga Julki od razu pachnie domem – ciastem, zupą i taką bardzo… normalnością. To chyba jedna z nielicznych blogerek, po której nie spływa brokat i lukier a nad głową nie latają różowe jednorożce. Nie ma tego całego udawanego internetowego życia z idealnym kadrem na insta. Julka jest mamą dwójki krejzoli. Otwarcie pisze, że czasem nie ma sił, że czasem jej się nie chce. Jest mi tym bliższa, że przy całej sławie (a wierzcie, że Julia Rozumek w internetach to jest gość) ona zachwyca się tym, co zwyczajne i oczywiste. I tego właśnie uczę się od Julki – doceniać to, co mam. Dostrzegać radość, tam gdzie teoretycznie nie ma się z czego cieszyć. I choć rzadko się do tego przyznaję, to wiem przecież mogłoby się wydawać, że w moim przypadku cieszyć nie powinno się nazbyt często.

I kiedy od Julii uczę się bycia kwiatem lotosu na gładkiej tafli oceanu, to inna mama – Daga pokazuje, że w życiu to kurka trzeba walczyć o swoje. Śmieję się, że jak dorosnę, to chciałabym być taka jak ona: odważna w swoich poglądach, dbająca w takim samym stopniu o siebie, swoje dzieci i swoje małżeństwo. Daga idzie przez internety jak burza, nie certoli się z hejterami i w nosie ma to, co ktoś o niej myśli. Nie stara się być zupą pomidorową, więc nie zabiega u poklask u wszystkich. Zna swoją wartość i jest jej pewna. Tak. Jak dorosnę, będę jak ona.

Wyjdźmy już z tych internetów, bo przecież są jeszcze inne Mamy, od których podbieram dobre pomysły, uczę się jak żyć i podziwiam bez przerwy i wciąż. Teoretycznie wisienka powinna być zawsze na końcu, na torcie, ale wiem, że wszyscy tylko na to czekają. Co napiszę o niej? Czy w końcu prawda wyjdzie na jaw? Czy poznamy skrywane przez lata sekrety? I wreszcie, jak się układa w tym właśnie układzie? Tak! Moja Teściowa.

Założę się, że ze zniecierpliwieniem oczekiwano tarć na linii ja – moja teściowa. Podobno to straszna, wymagająca kobieta, która na bank pokaże mi gdzie raki zimują. I takie rozczarowanie. Mieszkałyśmy przez rok razem, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, radzę się mojej teściowej w wieeeelu sprawach i bardzo sobie cenię jej opinię. Moja teściowa nigdy przenigdy nie wtrąciła się w mój sposób wychowywania dzieci, ma ogromne poczucie humoru, dystans do siebie i do swojego synka, co do którego reklamacji niestety przyjąć nie chce. I zawsze mogę na nią liczyć. Chciałabym coś złego napisać o tej kobiecie, wszak to teściowa, ale nie ma co. Nauczyła mnie cierpliwości, pokory i lubię z nią być. I mówię do niej Mamo.

Jeśli doczytaliście aż tutaj to fajnie, bo powiem Wam o jeszcze jednej mamie. Ale zacznę na odwrót. Kiedy ja ogarniam wychowywanie dziecka z trudną niepełnosprawnością i coraz częściej myślę, że idzie mi to całkiem nieźle, to od niej nauczyłam się bardzo wiele, jak to się robi z dzieckiem całkiem zdrowym. Kurczę jak ja strasznie bałam się, że „popsuję” Leosia. Dlatego często wzoruję się na tym, jak moja przyjaciółka Suzi wychowuje Bola. Bolo jest teraz niekwestionowanym idolem Milusia i wcale się temu nie dziwie. Jest świetnym chłopakiem, a miłość i zdrowy rozsądek Suzi niejednokrotnie sprawił, że moje matczyne decyzje skręcały w dobrą stronę. Suzi uczy mnie być matką wyluzowaną, taką która nie trzęsie się nad dzieckiem i pozwala mu żyć własnym życiem. Wzruszam się okropnie, kiedy to piszę, a jej pewnie przybędzie centymetr z tych pochwał, więc skończmy te laurkę. Już wiecie, że to fajna mama jest.

Na koniec creme de la creme, czyli moja własna osobista Mamunia. No nie ma co się oszukiwać, że moją mamę zaczęłam doceniać zbyt późno, ale teraz siłą rozpędu już nie mogę przestać. Obie dorosłyśmy i pozwoliłyśmy sobie wzajemnie na luz. Moja Mama jak nikt prowadzi dom i całą jego otoczkę. Drożdżówki w pół godziny? Nie ma sprawy. Obiad dla całej rodziny? No problem! Do tego kwiatki, warzywniak, praca, wiecznie czyste okna i firanki. Do tego na Mamę zawsze mogę liczyć – nawet teraz, kiedy niedługo skończę 34 (!!!) lata i mam gorączkę Mama przyjedzie z rosołem, wypierze i poprasuje. Jak to Mama.

Mogłabym wymienić tych Mam jeszcze kilka, bo tak naprawdę wystarczy się tylko odrobinkę rozejrzeć, żeby z każdej Mamy czerpać dobro. Dlatego w niedzielę skoro świt hajda na łąkę, zbieracie maki i kaczeńce i do Mamy. Bo nie ma, jak u Mamy.

Jeśli chcecie, śmiało możecie pisać w komentarzach o swoich ulubionych Mamach. To zawsze miło napisać miłe słowa, prawda?

Cudna rutyna

Zauważyłam, że mimo tych wszystkich szaleństw, które popełniamy na przekór, na przykład ciągnąc Franka do Madrytu, żeby zaczął spełniać marzenie o zwiedzaniu wszystkich fajnych stadionów świata, to nasze życie jest pełne rutyny. Na przykład codziennie rano negocjujemy śniadanie. Franek zwykle nie chce chleba, owsianki, kaszki, jajecznicy, jajek na miękko, sałatki ani nic co przypomina którekolwiek z wcześniejszych. Dzisiaj na przykład zapytał, czy mógłby codziennie jeść na śniadanie grana padano i popijać mlekiem –  bo lubi. Naszą rutyną jest też negocjowanie z Francysiem czasu przed telewizorem albo komputerem albo telefonem – ponieważ Franek uważa, że to są zupełnie trzy różne urządzenia, to nie ma potrzeby reglamentować mu czasu i chciałby płynnie przechodzić z jednego na drugie. Jednak jedną z najważniejszych rutyn są nasze warszawskie wizyty u Dr Stępień.

Pani Doktor Agnieszka to w tej chwili jedyny specjalista od potworzastego, którego odwiedzamy niemal z zegarkiem w ręku. Staramy się, by raz na pół roku Pani Doktor obejrzała wszystkie doskonałości Franka i wskazała, nad którymi trzeba intensywniej pracować. Wracamy z tych wizyt zawsze z workiem wskazań, których autorka jako jedyna do tej pory miała same skuteczne pomysły w temacie francyniowych pleców. Tym razem byliśmy niemal pewni, że nie będzie różowo. Tak nam jakoś okiem rodzicielskiej troski to wyglądało. Franek narzekał trochę na nogi, wydawało nam się, że częściej domaga się leżenia i odpoczywania plecków. O jak bardzo się myliliśmy!

Pani Doktor mierzyła Franka kilka razy każdym ze swoich czarodziejskich przyrządów. Okazało się, że zakres ruchów szyi poprawił się w sumie aż o 20%! 10 w prawo i 8 w nasze trudne lewo, gdzie na przykurczem nasi terapeuci pracują chyba od zawsze. Lepszy jest też zakres biodra, które było na wylocie. No i plecy. Plecy nie pogorszyły się – a to, wierzcie mi też jest świetna wiadomość! Franciszek codziennie ciężko pracuje nad takim wynikiem. Czasem bardzo mu się nie chce, czasem go bardzo boli, ale widać, że jego praca przyniosła niesamowity postęp.

Franek powiedział, że Pani Doktor wymyśla takie ćwiczenia, że aż się chce ćwiczyć i że on się na pewno nie podda, bo ma przecież wiele planów na lato i jesień, a w przyszłym roku to już w ogóle ma zamiar zdobyć pół świata, więc musi mieć na to siłę.

Myślę jednak, że efekt, jaki udało się Franciszkowi wypracować, to wypadkowa ćwiczeń, łagodnego dla Franka sezonu infekcyjnego (tylko jeden antybiotyk) i pega – Franek dokarmiony ma wreszcie więcej siły i energii. Więcej je, więcej czasu spędza w gorsecie i siedzisku, żywotniej ćwiczy. To ważne, bo każdy rok to będzie dla niego większy wysiłek intelektualny, fizyczny i mentalny. To super więc, że chłopaczysko ma w sobie tyle animuszu.

Codzienną rehabilitację oraz wizytę u Pani Doktor sponsoruje 1% Waszego podatku dochodowego, za co niezmiernie i niezmiennie dziękuję. To dzięki Wam stać nas na te sukcesy! Brawo Wy.

Ważny dzień

Miniona niedziela, ta właśnie tuż po długim weekendzie, była bardzo ważnym wydarzeniem w życiu naszego Franciszka. Czas leci i pewnie nie wszyscy z Was obliczyli, że ten maleńki Franio, do którego co jakiś czas zaglądacie, to już całkiem spory chłopak. Dlatego, jak wielu dziewięciolatków Francyś w niedziele przystępował do pierwszej Komunii. To wielka zasługa jego Pani katechetki – Pani Anity. Przez ostatni rok dzielnie przygotowywała Francynia, odpowiadała na wszystkie najtrudniejsze pytania i wątpliwości, a przez ostatni czas wspierała w czasie przygotowań w kościele i prób przed uroczystością. Młodziak wiadomo – wraz z Tatą wszystkiego nauczył się śpiewająco, opuścił chyba tylko dwie próby i bardzo przeżywał niedzielną uroczystość. Dzieciaki, które wraz z Frankiem przystępowały do komunii okazały się miłymi i fajnymi komunistami. Przyjęły Franka zupełnie naturalnie do grupy, szanowały jego potrzeby, nie bały się rur, respiratora i ambu. Wzruszyłam się ogromnie, kiedy dziewczynki zupełnie bez proszenia pomagały Francyniowi z za ciężkim mikrofonem.

W niedzielę dla Franka przyjechała cała rodzina. I to był kolejny powód do wzruszeń, Francyś aż fruwał w powietrzu, kiedy za jednym zamachem miał pod ręką ukochanych dziadków, najlepsze ciotki i superowych wujków. Widziałam jak pradziadkowie z dumą podglądają, kiedy Franek mówił swoją część modlitwy, ciotki od razu usłyszały dźwięk ssaka w czasie chwilowej niedyspozycji, a Leoś z emocji nie mógł usiedzieć na miejscu.

Od pokomunijnego poniedziałku, kiedy emocje nieco już opadły, Francyś osłabł. Dostał wysokiej temperatury, nie miał siły na wspominki ani zabawy. Wczoraj pierwszy raz wyszliśmy z domu, a Franek spotkał się w kościele ze swoimi nowymi kolegami. Było mi ogromnie miło, kiedy dzieci podchodziły, pytały Francynia o samopoczucie i upominały, że ma o siebie dbać.

 

Photo by Rak dziękujemy za zdjęcia!