Złote myśli

A najgorzej jest wtedy, kiedy zacznie się myśleć. Bo jak się nie myśli za bardzo, to się działa z rozpędu i na autopilocie. Lekarze, terapie, środki, fundacje, papiery, kino, spacer, frytki. Teoretycznie normalnie. I jak się nie myśli, to się nie myśli. I wydaje się, że przecież jest w porządku. No właśnie wydaje się. Bo potem wystarczy impuls, chwila, jedna sytuacja i widzisz, jak jest naprawdę. 

Franek rzadko funkcjonuje w grupie rówieśniczej. Takiej naprawdę rówieśniczej. Jeśli zdarzy się, że akurat przypadnie środa lub czwartek, kiedy to nie męczy go coś poza potworzastym (na przykład angina, jak teraz), to idzie do szkoły. Jego klasa jest mikroskopijna – to razem z Frankiem całe trzy osoby, a czas spędza tam głównie na nauce, więc jakby nie ma możliwości, by TO zobaczyć. Ale ostatnio zdarzyło się tak, że Franek znalazł się w większej grupie rówieśników – takich bardzo rówieśników, bo wszyscy urodzeni w 2010 roku – dziewięciolatki. On w grupie dzieciaków, ja w grupie rodziców. Jednym okiem i kątem ucha słucham rodziców, drugim okiem patrzę na mojego syna. 

I widzę, jak to moje dziecko w koszulce po młodszym bracie z rysunkiem misia, bo te dla ośmiolatków z potworami, robotami i innymi są na niego dużo za duże, walczy z opadającą głową, której plecy po godzinie nie mogą utrzymać, próbuje się dogadać. Dzieciaki, jak to dzieciaki. Chwilę przy nim były, no ale nikt mi nie wmówi, że dla biegającego z miejsca na miejsce trzecioklasisty średnio ruszający się znajomy jest atrakcyjnym towarzystwem. Widzę mojego syna i widzę, jak wiele mu ta choroba zabrała. Jego krzywe plecy, wiotkie ręce i nie ruszające się nogi na tle grupy wyglądają dramatycznie. Któreś z rodziców z wielką czułością mówi o nim „malutki na wózeczku”. Nie mam pretensji – faktycznie jest malutki i jeździ wózkiem spacerowym głównie. Ale ilu znasz ośmiolatków, o których można tak powiedzieć? Patrzę na moje dziecko i widzę, jak próbuje zaistnieć, zagadać, zaczepić. Kiedy jest w grupie swoich albo wśród dorosłych, większość rozumie jego potrzeby, stara się dostosować. Te dzieci są fantastyczne i przemiłe, ale nie ma co się dziwić, że po chwili nudzą ich encyklopedyczne opowieści Franka. Przywilej dzieciństwa.

Patrzę na moje dziecko i ogarnia mnie żal. Wiem, że jest śmiertelnie i nieuleczalnie chory. Walczę o niego i nasze normalne życie z całych sił, a jednak w tej jednej chwili, jednej na kolejne kilka miesięcy ogarnia mnie ogromny żal. Widzę, jak mogłoby być. Widzę, ile ta choroba zabrała jemu – najwięcej jemu i choć to egoistyczne to także mnie. Nie mam takiego poczucia patrząc na Frania i Leosia, są braćmi, moimi dziećmi. No jakoś nie. Ale kiedy zdarzają się takie sytuacje, to jest mi po prostu dojmująco smutno i myślę sobie, że to niesprawiedliwe, że to akurat nam się przytrafiło. Sama sobie nadałam prawo do takiego myślenia. I to wcale nie jest tak, że życzyłabym tej choroby komuś innemu. 

Bo wiecie, najgorzej kiedy zacznie się myśleć…

Epizod dla Franka

Czasem bywa tak, że fajne rzeczy dzieją się z naprawdę niespodziewanej strony. Słyszeliśmy o tej inicjatywie już jakiś czas temu, ale kiedy odezwała się do nas Karolina – sołtys Sulisławic, że w tym roku padło na Franka, zrobiło nam się podwójnie miło. Wczoraj w naszej osiedlowej osp miało miejsce turbo ciekawe wydarzenie – grupa teatralna Epizod wystawiła charytatywny spektakl, w czasie którego przybliżono twórczość ks. Jana Twardowskiego, a jego zwieńczeniem była zbiórka środków na rehabilitację naszego Franciszka.

Zastanawiacie się pewnie, co w tym dziwnego? Ot, akcja charytatywna jakich wiele. Otóż nie. Bowiem aktorami tego spektaklu byli skazani z Oddziału Zewnętrznego w Kaliszu i Aresztu Śledczego w Ostrowie Wielkopolskim. Myślę, że to spore wyzwanie zmotywować Panów, którzy generalnie aniołami nie są, do bycia „aniołem”. Ponieważ Franek aktualnie zmaga się z katarem do pasa, naszą rodzinę reprezentowałam ja i mój Tata. Jednak Panowie po przedstawieniu chętnie słuchali o Franku i nieco oniemieli, kiedy okazało się, że to ten Franek od Lewandowskiego, bo ten mecz oglądali. Nagraliśmy wspólnie bardzo wzruszający filmik dla zakatarzonego Francynia i obiecaliśmy pojawić się na kolejnej edycji organizowanego przez Karolinę spektaklu, by Francyś osobiście mógł podziękować i zapewne zadać milion pytań.

Widzami byli głównie mieszkańcy Sulisławic i dzięki ich szczodrości, za co w końcu mogłam publicznie podziękować na rehabilitację Franciszka zebrano 925,50 zł. Kolejne 500 zł przekazali miejscowi strażacy, bo jak sami mówią, na strażaków zawsze można liczyć. W sumie na subkonto Franka w Fundacji Dzieciom Zdążyć z Pomocą zostanie wpłacone 1425,50 zł, a to oznacza dla niego pół miesiąca rehabilitacji.

Dziękujemy Karolinie Sadowskiej za wskazanie Frania, jako beneficjenta zbiórki. Panom Osadzonym za cudny spektakl, ich Wychowawcom za przygotowanie, Strażakom OSP Sulisławice za znaczący wkład do puszki i naszym Sąsiadom i Znajomym z Sulisławic, którzy wczoraj wieczorem kolejny raz pokazali, że mieszkamy w dobrym miejscu na ziemi.

Złe cyferki

Doktor Jarek na OIOMIE w Matce Polce w Łodzi zawsze powtarzał:

-Mama! Patrz na dziecko, nie na maszyny.

I jest to jedna z największych prawd, jaką przyszło nam poznać na temat życia z respiratorem. Respirator wyje alarmami z różnych powodów – mogła mu się rozładować lub zepsuć bateria, mogła nastąpić jakaś mininieszczelność w rurze. Pulsoksymetr mógł mieć pęknięty kabel, uszkodzony czujnik lub ten czujnik źle założony. Wszystko to sprawia, że te urządzenia wyją, jakby się paliło. A Franek ma się wtedy dobrze. Może być też tak, że urządzenia milczą jak zaklęte, a u Franka następuje bladość lica i niepokój oddechowy. Schemat działania jest zawsze taki sam: najpierw sprawdzamy stan Franka, pada ulubione jego pytanie „jak z oddychaniem Francesco?”, potem czy dobrze Ci się siedzi, potem czy się nie poci nadmiernie: dłonie, kark, głowa (jeśli tak, to po takim czasie wiemy już, że z oddychaniem jednak coś nie tak). Jeśli u Franka ok, dopiero ogarniamy maszyny – sprawdzamy czujniki i filtry. W przypadku, kiedy to Franek informuje, że coś się dzieje działamy identycznie. Najpierw pomagamy jemu, dopiero potem sprawdzamy, dlaczego maszyny nie dały znać. Doktor Jarek mówił, że to są tylko urządzenia. Ważne i podtrzymujące nasze dziecko przy życiu, ale maszyny. Zawsze mogą zwariować. To dziecko jest najistotniejszym wskaźnikiem.

Dlatego wczoraj wieczorem zanim wskaźnik pulsoksymetru doprowadził do mnie do zawału, to Franek pierwszy zasygnalizował, że coś się dzieje. Powiedział, że chyba ma zły poniedziałek, poprosił o wyłączenie światła i ściszenie telewizora. Powiedział, że boli go głowa i coś się dzieje z oddychaniem. Pomogłam mu trochę pooddychać na worku ambu, sprawdziłam drożność tracheo i odessałam. W rurce było czysto, a Franek nadal wyraźnie się męczył. Potrzebowałam wskazania pulsiaka. Saturacja spadała jak szalona, a tętno torpedowało wręcz odwrotnie. Franek zna swoją zależność od respiratora i specyfikę swojej choroby. Prosił tylko, żeby od niego nie odchodzić. Nie miałam zamiaru, bo mimo pracy ambu nic się nie zmieniało. Po kilkunastu ładnych minutach jako tako opanowaliśmy sytuację i Młodziak poprosił o kanapkę. Po czym, kiedy ją dostał, powiedział, że nie ma siły gryźć. Faktycznie – wyglądał bezsilnie. Wszystko to trwało jakieś czterdzieści minut. Taki kryzys totalny. Potem Franek zaczął wracać do siebie, ale noc była na czujce. Ma może trochę więcej wydzieliny, ale to wszystko. Jak to się stało? Dlaczego? Nie wiem. Ostatni taki epizod z takim nagłym zasłabnięciem zdarzył się kilka lat temu i łączy je tylko (aż) problem z oddychaniem. W takiej sytuacji pozostaje nam obserwować – dziecko, nie maszyny.

Ważne – do południa Franek funkcjonował świetnie. Na rehabilitacji tryskał świetnym humorem, przed kolacją razem odrabialiśmy lekcje. Skąd się wzięło to coś? Nie wiem. Noc była w miarę, po trzeciej Franek zasnął już mocnym stabilnym snem, a rano wstał w wyśmienitym nastroju i zażyczył sobie lasagne na obiad.

Na facebooka wrzuciłam zdjęcie z tego szaleństwa. Franek wraz z Panią Ewą – swoją pielęgniarką mają określenie na jego wskazanie: złe i dobre cyferki. Te wczoraj były naprawdę złe. Dziękujemy Wam za tonę wsparcia! Nocą cyferki wyglądały już prawie dobrze.

 

p.s. NIGDY na social media – czy to facebook czy instagram nie wrzucam zdjęć w czasie trwania takich akcji. To byłoby nierozsądne.

 

Jak skutecznie przekazać 1 procent podatku, czyli historia pewnej ulotki

Z tą ulotką jednoprocentową to różnie bywało. Miewaliśmy instrukcje obsługi, ulotki komiksowe, ulotki z soczystymi buziakami, rysowane przez wspaniałą Bebe, tworzone przez Wujka P., a ostatnie dwie przez nieocenioną Gosię. Jakoś tak zawsze się staramy, żeby każdy rok to była nowa ulotka. Widać po nich, jak z uroczego bobo Francyś wyrasta na powiedzmy poważnego chłopaka. Właśnie od dwóch lat doprowadzam do bladości Gosię, która nam je przygotowuje szafując jednym, jedynym wymaganiem – ma być kolorowo i wesoło. Nie chcę, żeby frankowa ulotka była szara i smutna, bo Franek taki nie jest. 

Nasza ulotka ma być dowodem i podziękowaniem w jednym. I jeszcze efektem! Tak. Ma być efektem tego, jak działa jeden procent. Dzięki temu, że co roku wielu z Was pamięta, żeby w rozliczeniu jednoprocentowym wpisać dane Franciszka, on następnego roku ma siłę uśmiechać się z ulotki jeszcze bardziej. Spójrzcie, ile radości i dobrego zrobił przez tyle lat Wasz jeden procent. Pieniądze, które udaje nam się zebrać w okresie rozliczeniowym wykorzystujemy na opłaceniu rehabilitacji, specjalistycznych wizyt lekarskich i turbo drogich sprzętów.

 

 

W tym roku pierwszy raz może rozliczyć Was urząd skarbowy. Jeśli jesteście frankowymi weteranami, to bez obaw – urząd przepisze dane Franka z rozliczenia z poprzedniego roku i Wasz jeden procent nadal będzie pomagał naszemu Franciszkowi. Jeśli jednak rozliczacie się pierwszy raz lub chcecie zmienić beneficjenta procentowego musicie przejść się na spacer do urzędu skarbowego lub skorygować dane na stronie Ministerstwa Finansów. Ci z Was, którzy rozliczają się samodzielnie, bo na przykład prowadzą działalność, sami wpisują dane do zeznania. Dajmy na to dane Franka:

O tym, jak się siedzi

Wrzuciłam wczoraj do sieci zdjęcie, na którym widać Franka siedzącego na kanapie. Franka z uśmiechem od ucha do ucha, w świątecznych skarpetach i z rozwianym włosem. W tle widać typowy dla naszej kanapy rozgardiasz, który – rękę dam sobie uciąć – chłopcy sprzątają na kilka minut przed moim powrotem, żeby było „po mojemu”. Fotografię zrobiła Ewa – fizjoterapeutka Franka, a na potrzeby internetowe przerobiłam ja, a potem Ciotka Suzi, żeby ukryć bieliznę, bowiem nie wypada takiemu przystojniakowi na golasa po fejsbukach paradować.

Widać wyraźnie na tym zdjęciu, że Franek siedzi sam. Bez podparcia, bez pomocy innej osoby. Siedzi sam. Jak usiadł? Po półtoragodzinnej rehabilitacji, która nie zawsze jest masażem stópek i która często jest po prostu niefajna do wykonania fizycznie. Siedzi zapięty w nasz najnowszy nabytek – gorset. Jedyny jak do tej pory, który Franek toleruje. Co prawda siedzi w nim jeszcze dużo za krótko, ale przynajmniej daje go sobie założyć i nie płacze trzydzieści sekund później, jak to bywało z poprzednimi gorsetami. Franek siedzi sam. Samodzielnie. Kilka minut. Nie usiadł – w gorset zapięła i posadziła go Ewa. Dlaczego to dla nas takie ważne? Bo jesteśmy po etapie – Franek już nie siedzi. Jeszcze niedawno siedział tylko w baffinie. Siedzisku, w którym trzymały go z obu stron wielkie zrobione przez Szymona szyny. Trzymały go w pionie, siedział na stabilo – takiej specjalnej poduszce, którą do kształtu skrzywień i pupy dostosowywali nasi terapeuci. A teraz znowu jakimś cudem usiadł. Wróć. To nie jest cud. To efekt jakiejś niezmierzalnej siły, która w nim drzemie i ciężkiej pracy jego i jego fizjoterapeutów.

To nie jest tak, że Francyś zdrowieje. Choćbyśmy nie wiem, jak bardzo chcieli, to w tym wypadku bez cudu się nie obędzie. Ale fakt, że ma jeszcze takie pokłady siły jest mocno budujący i obiecujący. Czekamy jeszcze za siedziskiem dostosowanym do Franka i gorsetu. Wiążemy z nim duże nadzieje, bo jeśli trio Franek, gorset i siedzisko zagra, to bardzo mocno ułatwi Młodziakowi funkcjonowanie. Liczymy, że w połączeniu z rehabilitacją da mu to na tyle „sprawności” fizycznej, by dał radę znieść trudy nie tylko choroby, ale także szkoły, podróży. No życia po prostu. Jeśli uda się skorelować wózek elektryczny z siedziskiem, to wiosna należy do Franka.

Nie wiem, jak to robi ten mój syn. Ale siedzi. Popatrzcie z resztą:

Świat się nie zatrzyma

Wiosny dwa tysiące jedenastego roku nie pamiętam w ogóle. To tak, jakby ktoś wziął nożyczki i wyciął z mojej pamięci wszystko, co wtedy się wydarzyło. Chociaż nie, mam jakieś przebłyski. Pamiętam na przykład, że majówka była wtedy wyjątkowo zaskakująca. Pierwszego maja pojechałam pociągiem do Łodzi w baletkach i marynarce, a już trzeciego taksówkarz przecierał oczy ze zdumienia, kiedy w tych baletkach i marynarce brodziłam w śniegu do kostek. Pamiętam też, jak szłam przez park miejski w Kaliszu i z płaczem dzwoniłam do Beaty – oiomowej ciotki z Centrum Zdrowia Matki Polki, że nie dam rady, że nie uda mi się zabrać Franka do domu, że tu w Kaliszu jest zupełnie inaczej. A ona cierpliwie wszystko jeszcze raz tłumaczyła i obiecała pomóc, jakby co. I to byłoby na tyle z wiosny tego roku. Jak przez mgłę pamiętam też, że na kilka dni przed powrotem Franka od naszego domu odpadły schody do wejścia. Odpadły wraz z Szymonem. Wówczas mój Tata, Pradziadek Franek i Szymon do ostatniej chwili naprawiali, co się dało, a w dniu powrotu świeży beton osłaniała stara czerwona wykładzina z domu moich rodziców. Wiadomo – miała wrócić gwiazda, to i czerwony dywan się znalazł.

Franek do domu wrócił 23 maja. Jakieś dwa – trzy tygodnie wcześniej rozebraliśmy resztki choinki, która czekała na powrót Dziedzica w sezonie. Dwa tygodnie po jego powrocie byliśmy już po pierwszej wizycie karetki w domu, a ja zorientowałam się, że mamy już przedsmak lata. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że wraz z chorobą Franka, wszystkimi traumatycznymi przeżyciami szpitalnymi, rozdzierającym żalem i tym, że my tkwimy w tym wszystkim po uszy i na zawsze – świat nie zatrzymał. Ba! Ja miałam żal do świata, że nie raczył się zatrzymać. Nam się rozsypało życie na kawałki praktycznie nie do odbudowania, a z drugiej strony rzeczywistości minęła zima, ludzie się śmiali, wychodzili za mąż, kłócili, godzili, kupowali rzeczy bez znaczenia, wschodziło słońce i ośmielał się nastawać nowy dzień.

Postanowiłam sobie wtedy, że nie dam się wytycznym. I to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Bo świat nigdy nie przestanie się kręcić. Mogłam więc zostać i czekać albo próbować zawalczyć o Franka. Dziś jestem o osiem lat starsza, ale wcale nie mądrzejsza. Częściej płaczę w poduszkę z powodu bezsilności. Wszystkiego musimy dowiedzieć się sami. Począwszy od rodzaju rehabilitacji, poprzez dobór sprzętu, pomocy naukowych aż do przepisów – tych dotyczących zasiłków, refundacji, edukacji. Przez sito musimy przesiać złote rady i cenne wskazówki i nigdy nie wiemy, czy nasz wybór jest słuszny.

Przez osiem lat popełniliśmy masę błędów, których konsekwencje ponosi Franek. Niezbyt dobrze zabezpieczyliśmy kręgosłup, zbyt późno podjęliśmy decyzję o założeniu pega, niekoniecznie słusznie wybraliśmy przedszkole, zbyt długo opieraliśmy się nauczaniu indywidualnemu. Wszystko to ma wpływ na rozwój i życie Franka. Ten rok będzie znów turbo ważny – musimy zmienić wózek elektryczny na taki bardziej dostosowany, zabezpieczyć na niego środki, Franek pójdzie do czwartej klasy – nowy etap edukacyjny, to nowe przepisy, orzeczenia, cały kołowrotek od początku.

Nie jesteśmy superrodzicami, jak często piszecie. Żyjemy w ciągłym stresie, nie dosypiamy, wiecznie coś kombinujemy ze sprzętem, szukamy specjalistów, organizujemy atrakcje szyte na miarę Franka. To cena, jaką płacimy za naszą normalność. Wysoka, warta efektów, ale czy konieczna?

Szkoda, że nie ma rozwiązań systemowych. Jakiegoś algorytmu działań, który pomógłby odnaleźć się rodzicom ciężko chorujących dzieci w nowej rzeczywistości. Dlatego tak bardzo nie lubię u siebie spadków formy. Bo wtedy tworzą się jakieś zaległości, przegapiam terminy, odpuszczam pilnowanie całości.

Droga Mamo i Tato! Prawda jest taka, że świat nie przestanie się kręcić, kiedy okaże się, że spotyka Cię coś tak strasznego, jak ciężka choroba dziecka. Świat nie poczeka. Ważne, byś znalazł w sobie ogromne pokłady siły i wytrwałości, nauczył się prosić o pomoc i działał. Bo naprawdę warto.

Zimowisko pod respiratorem

Nigdy wcześniej nie braliśmy tego nawet pod uwagę. Bo w sumie jak? Z respiratorem na zimowisko? Oczywiście wychodziliśmy na trochę na śnieg, jeśli tylko spadł u nas w Wielkopolsce, ale zwykle to była krótka przechadzka naszą ulicą lub  ultraszybki kulig zorganizowany przez Wujka Miodka. W tym roku pojechaliśmy jednak na całość. I to totalnie. Na zaproszenie Kasi i Grzesia spędziliśmy fantastyczny tydzień zasypani śniegiem po same uszy. Najszczęśliwsi oczywiście byli chłopcy, bo Leoś spróbował nauki jazdy na nartach, Franek na swój sposób także i obaj stwierdzili, że to były najfajniejsze ferie w ich życiu. My totalnie odpoczęliśmy, naładowaliśmy akumulatory i hartowaliśmy się na mrozie. Było super.

Tymczasem Ci z Was, którzy obserwują nas gdzieś tam w sieci byli na bieżąco, widzieli wyczyny naszych chłopców i pytali. A jak to Matko Anko z tym respiratorem i śniegiem? To już spieszę tłumaczyć. Na wszelki wypadek w bagażu mieliśmy wszystko, co mogłoby się zepsuć. Każda najmniejsza pierdółka, która mogła ucierpieć miała swój zapas. Stąd nasz bagażnik, choć tym razem bez elektryka, to i tak wypchany był po sam dach. Poza standardowym wózkiem spacerowym, zabraliśmy oczywiście sanki – te dla Leosia to były zwykłe ślizgi z allegro, Frania sanki mają oparcie i gruby śpiwór. Nie są to sanki „dla niepełnosprawnych” tylko takie zwykłe bardziej wypasione, wymyślone przez Ciotkę Bruniaczową, które sprawdziły się doskonale na małym i dużym śniegu. Franek był zachwycony przeprawami przez śnieg i szybkim zjazdem z górki. Ale jak to możliwe?

Pół godziny mniej więcej zajmowało nam ubieranie Franka i montowanie jego oraz jego sprzętów na sankach. Przez cały tydzień tylko dwa razy pogoda nie sprzyjała nam tak bardzo, że zostaliśmy w domu, a Tata jechał z Leosiem w świat. Zostawaliśmy w domu bez poczucia straty – czytaliśmy książki, oglądaliśmy telewizję w obcych językach i pichciliśmy smakowite smakąski. Kiedy jednak pogoda sprzyjała, a sprzyjanie pogody to słońce i nie mniej niż minus pięć stopni, to podróżowaliśmy. Jak przygotowaliśmy do wyjścia Franka i jego respirator? Franka ubierałam na cebulę. Dwie pary skarpetek, ciepłe getry, grube spodnie i spodnie narciarskie. Do tego podkoszulka, ciepła bluzka i polar oraz oczywiście szalik i rękawiczki. Na głowę Franek ubierał narciarską kominiarkę, żeby nie wiało w uszy i zimową czapkę. Do śpiwora w sankach wkładaliśmy koc na spód, termofor do środka, Franka i kolejny koc. Respirator miał opatuloną rurę otulaczem, który zrobiła dla Franka Babcia Bola, a sam respirator owijaliśmy kocem. Ambu i rura schowane były maksymalnie w śpiworze – chodziło o to, żeby powietrze, które wtłaczane jest bezpośrednio do płuc było jak najmniej wyziębione. Franciszek ani razu nie wrócił do domu wychłodzony. Kiedy potrzebował ambu, to wyjmowaliśmy je ze śpiwora i wentylowaliśmy go w miarę krótko, ale ciepłym – ogrzanym termoforem ambu. Zawsze mieliśmy przy sobie termos z ciepłym piciem i jakąś przegryzkę. A wszystko po to, żeby Franek mógł spacerować maksymalnie dwie godziny. Taki przedział czasowy uznaliśmy za najbardziej bezpieczny dla Franka i jego sprzętów i wygląda na to, że to się sprawdziło.

Czy polecam zimowisko respiratorowcom? I tak i nie. My nie należymy do wzorca postępowań, jeśli chodzi o życie z rurką i całą otoczką, więc jeśli lubisz smak ryzyka i nie oczekujesz turbo długich spacerów po zaśnieżonych szczytach, to jak najbardziej. Nam wystarczyły w zupełności krótkie wypady na górki, dwugodzinne spacery po okolicy i dwa frankozjazdy „na nartach”. Wyjazd z respiratorem zimą w góry to konieczność liczenia się z kaprysami pogody i tym, że całe zimowisko można spędzić w pokoju. Trzeba liczyć się z zaspami w czasie spacerów – kimba, czyli wózek przez metrowe zaspy? No way! A, że nie widziałam sanek, które byłyby w stanie zmieścić np. Szymona zwanego Preclem, to zostałaby tu tylko jakaś własna konstrukcja. Nadal pewnie pozostaniemy fanami wypoczynku wczesnym latem (bo pamiętacie, że za gorąco to też źle), ale za zimowisko 2019 Kasi i Grzegorzowi baaaardzo dziękujemy!