Pięć dni, które na zawsze zmieniły nasze życie

Oglądaliście może film „Efekt motyla”? To ten, w którym bohater kilkukrotnie przeżywa swoje życie, które za każdym razem determinuje jedna czynność z przeszłości, którą zrobił inaczej, którą zmienił. No właśnie. Zastanawialiście się kiedy, co wydarzyłoby się w Waszym życiu, gdybyście sześć lat temu nie weszli do tej kawiarni, w której siedziała ona, albo dwa tygodnie temu wstali godzinę później? Ja przez jakiś czas to rozkminiałam. Co by było, gdybyśmy starali się o dziecko rok później, gdyby udało się w innym cyklu? Co by się stało gdybyśmy zareagowali inaczej, niż gipsami na opadające stópki Frania? Mnóstwo, mnóstwo tych gdybasiów było. Na szczęście w ramach oczyszczania głowy przestałam się zastanawiać, co mogłabym zmienić w rzeczach, których już zmienić nie mogę i zajęłam się tymi, na które mam jakikolwiek wpływ. Dziś więc, w ramach piątków na piątki napiszę Wam o tych dniach z przeszłości. O pięciu dniach, które na zawsze zmieniły nasze życie. I smutno i strasznie i śmiesznie i szczęśliwie. Jak to w życiu.

Dzień pierwszy: 26 sierpnia 2006

W zasadzie powinnam napisać, że wieczór albo nawet noc. Wtedy właśnie w nieistniejącej już kaliskiej carskiej, uciekając przed nachalnym lekko wstawionym jegomościem, dosiadłam się do stolika „wzbudzającego zaufanie” chłopaka, prosząc go o pomoc. Chłopak ów okazał się całkiem sympatyczną personą, który nie dość, że w czasie rozmowy pochwalił się nazwiskiem ulubionego pisarza (czyli, że czyta) i tym, że przekocha swoje młodsze siostry (czyli, że czuły), to na dodatek zorganizował herbatę z cytryną i zaprosił na zapiekankę. Siedzę więc przy tym stoliku od ponad jedenastu lat, czasem zjemy jakiegoś zakalca, ale generalnie jest całkiem spoko i nie zanosi się na to, by któreś z nas miało sobie gdzieś pójść.

Dzięki temu chłopakowi przeczytałam wszystkie książki Ludluma (próbował mnie też zarazić Nesbo, ale po Nesbo boję się iść sama do łazienki) i dostałam w prezencie dwie całkiem młodsze, całkiem fajne i całkiem kochane siostry.

Dzień drugi: 15 października 2010

No co tu dużo mówić. Urodził się Franek. Nasz pierwszy wspaniały, piękny i wyjątkowy chłopiec. Chłopiec z historią zapisaną w genach. Zdrowy maluszek z apgar na 10, jedno z dwójki najmniejszych dzieci na oddziale. Z przepięknymi niebieskimi oczami i wydatnymi ustami. Tego dnia nasze wspólne życie fiknęło pierwszego pięknego koziołka. Dziadkowie zwariowali ze szczęścia, ciotki prześcigały się w wychwytywaniu podobieństw, a on po prostu był. Nic więcej nie musiał robić.

Pamiętam, że straszliwie bałam się porodu i wszystkiego co ma się po nim dziać w naszym życiu. Dom, jak to u nas, gotowy był mniej więcej w połowie, a myśmy totalnie nie zdawali sobie sprawy z tego, jak to jest zostać rodzicem. Podejrzewam, że mój mąż średnio pamięta pępkowe i dopiero po latach wydało się, że przyjechał wtedy w odwiedziny z moim bratem, nie dlatego, że ten chciał tak bardzo zobaczyć bratanka, tylko po prostu alkomat mu nie pozwolił prowadzić. No cóż, nikt nie jest idealny, prawda?

Dzień trzeci: 31 grudnia 2010

Szczęście w nieszczęściu. Gdyby nie fakt, że to sylwester i zwyczajowo nie chodzi się zbyt wcześnie spać, to pewnie nie byłabym teraz tu gdzie jestem. Tej nocy Franka dopadła potężna duszność, z powodu problemów oddechowych nie był w stanie głośno płakać, w zasadzie tylko kwilił cichutko i na przełomie roku, wśród huku petard pędziliśmy karetką na sygnale między szpitalami w poszukiwaniu wyjaśnienia. To wtedy do naszego życia z impetem wkroczył potworzasty, wtedy dał o sobie znać. Franio wylądował pod namiotem tlenowym, z podejrzeniem przepukliny jelitowo-przeponowej i koniecznością operacji. Ja wylądowałam na pierwszym w swoim życiu krzesełku szpitalnym, a lekarz dyżurny na telefonie. Trudno znaleźć operatora na pierwszy dzień nowego roku. Nad ranem 1 stycznia dostaliśmy pierwszy bilet szpitalny- jedziemy do Łodzi. Naszego domu na wiele kolejnych miesięcy.

Dzień czwarty: 10 stycznia 2011

Nienawidzę tej daty. Tego dnia i tego wszystkiego, co wtedy się wydarzyło. Po tym, jak okazało się, że Franek nie ma przepukliny, a problemy oddechowe i ograniczenia ruchowe mają niewiadome pochodzenie, wykryto ostre zapalenie płuc. Franio został położony na oddział pediatryczny, w sali intensywnego nadzoru. Przez 10 dni oglądało go mnóstwo lekarzy różnych specjalizacji. Nikt nie wymyślił, dlaczego nasz syn coraz mniej się rusza, coraz gorzej oddycha. 10 stycznia późnym wieczorem stan Franka robi się beznadziejny. Franek traci przytomność, jest reanimowany przez wezwaną ekipę z oddziału intensywnej terapii- jak się później okazuje, najlepszego miejsca, do którego mogliśmy trafić. 10 stycznia 2011 roku Franek przestał oddychać, po godzinie przestał się w ogóle ruszać, został już na zawsze podłączony do respiratora. Wyliśmy z bólu i rozpaczy pod drzwiami sali, w aucie, w drodze do domu naszych przyjaciół. Ten dzień zmienił wszystko.

Jak wiecie nasze życie dziś już wygląda zupełnie inaczej. Udało nam się wygrzebać. Musicie mieć jednak świadomość, że dla wielu dzieci, wielu rodzin ten przykładowy 10 stycznia jest ostatnim dniem ich wspólnego życia.

Dzień piąty: 2 września 2015

No nie mogło przecież tu zabraknąć bomby, huraganu, endorfin, tornada i wyścigówki w jednym. Leon. Nasz mały Miluś zawitał do naszej rodziny właśnie 2 września. W dniu narodzin okazał się dużo większy, dłuższy i bardziej szalony niż zakładały wszystkie ciążowe badania usg. Od razu zdobył tytuł najlepszego młodszego brata na świecie, bo zupełnie przez przypadek miał przy sobie auto dla Franciszka i przy pierwszym spotkaniu nie dość, że obdarował starszaka uśmiechami, to jeszcze prezentem. Trzeci chłopak w naszej rodzinie oprócz zupełnie nowej jakości przyniósł także niekończącą się ilość brudnych skarpetek, chorób wieku dziecięcego, katarów, pierwszych kroków, słów i buntów. Drugi dzień września był dniem, kiedy dostaliśmy tak potężną dawkę szczęścia, że do tej pory ciśniemy na tej adrenalinie i żyje nam się całkiem nieźle. Chłopaki są najlepszymi braćmi na świecie. Bardzo się kochają i mam nadzieję, że tak już pozostanie.