Za pan brat

Bunt dwulatka jest wtedy, kiedy dla chwili ciszy tudzież ciepłej kawy jesteś w stanie powiedzieć, a w nosie i włączyć Maszę, chociaż normalnie to nigdy w życiu nie dałabyś się szantażować. Bo ja mam taki problem, drogi Pamiętniczku…

Jakieś takie porządne egzemplarze nam się przytrafiły. Chłopcy są w zasadzie grzeczni i ułożeni, obaj mówią proszę, dziękuję i przepraszam. Leoś to nawet mówi dziękuję bardzo, kiedy dostanie kabanosa poza programem. A jednak coś poszło nie tak. Gdzieś popełniliśmy błąd. Mianowicie te moje dzieci za dobrze się dogadują. One w zasadzie świetnie się dogadują. Nie, że społecznie, choć też im idzie całkiem nieźle. Oni się dobrze dogadują między sobą. I do tego trzymają sztamę. Jak prawdziwi bracia i przyjaciele.

Leoś na przykład bierze książkę, wdrapuje się na kanapę, kładzie poduszkę na kolanach Frania i prosi: „Franio… czytaj Lelosiowi”. I Franio czyta, nawet jeśli jest to książka o małpce, za którą nie przepada. A potem Franc wybiera swoją ulubioną o zwierzętach i tłumaczy, jak robi delfin i dlaczego kaszalot, mimo, że w morzu to nie jest rybą. Leoś słucha na tyle, na ile mu cierpliwości wystarczy, czyli przez jakieś dziesięć minut, ale kilka razy w ciągu dnia daje już potężną dawkę wiedzy, informacji, miłości i uwagi od starszego brata. Albo kiedy się bawią autami, to Miluś doskonale wie, jak ułożyć palce Frania, żeby mógł utrzymać maleńki samochodzik albo, że po respiratorze to nie za bardzo można jeździć koparką. Idzie im to braterstwo naprawdę świetnie.

Ale najgorzej jest wtedy, kiedy zwierają szyki przeciwko nam. Rodzicom czyli. Jeśli więc połączycie spryt i inteligencję Franciszka i dodacie do tego upór i determinację Leona, to ja się naprawdę czasem zastanawiam, czy oni to naprawdę krew z naszej krwi, geny i takie tam. Otóż musicie wiedzieć, że gdzie Francio nie może, tam Lelosia pośle.

-Leon, Leoś! Chodź do mnie, coś Ci powiem- woła, po czym teatralnym szeptem dodaje- Leon. Powiedz mamie, że bardzo chcesz Maszę*. Ale tak bardzo bardzo.

-Maaaaaamo- woła młodszy- Leloś chce Maszę dla Lelosia i dla Frania.

-Chłopaki! Nie możecie Maszy, była już dzisiaj chyba 185 razy- mówię, chociaż z góry wiem, że to bez sensu.

No i się zaczyna. Zaczyna, bo Leoś jest akurat w wyżynnym stadium buntu dwulatka. Jeśli coś chce, to musi to mieć. Jeśli nie dostaje tego co chce, to słyszy nas zaraz pół dzielnicy, a skłonna byłabym się założyć, że nawet pół miasta. Kiedy już się wykrzyczy, szuka pocieszenia u brata, a jakże. A brat…

-Mamo, widzisz jaki on jest smutny. Sama mówiłaś, że jak się kogoś kocha, nie można mu robić smutków. I co my (MY!) teraz zrobimy, żeby go pocieszyć?

Kiedy tak jeden ryczy przez dwadzieścia minut, drugi pierze mi mózg jakimiś psychologicznymi zagrywkami, to ja się naprawdę zaczynam zastanawiać, kto kogo w tym domu wychowuje…


*zamiast Maszy może być inna bajka, albo wyjście na podwórko w ulewę, albo jakaś smakąska chwilę przed kolacją. Wszystko, absolutnie wszystko może być Maszą…