Powrót szlachetnego zdrowia.

Maminym okiem patrząc, wygląda na to, że proces zdrowienia Franciszka z sukcesem dobiega końca. Na wszelki wypadek jeszcze przed wyjazdem ma nas odwiedzić Doktor Opiekun, ale będzie to wizyta czysto przeglądowa.

Dziedzic aktualnie ma się tak:

Takie samopoczucie pozwala mu zaszaleć tu i ówdzie, a że okolice choć z nazwy miejską, mamy przecudnie wiejską, można spotkać Franciszka w wersji rolniczej:

Atmosfera jest zatem przaśna, lekka i wesoła, więc na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak pozostać w temacie i zdradzić Wam tajemnicę. Tak się poskładało, że mimo zapotworzonego życia mamy olbrzymie szczęście. Szczęście do ludzi. Ludzi, którzy choć Franciszka nie znają osobiście, zakochują się w nim i w swej wielkie życzliwości i dobroci, przychyliliby Dziedzicowi nieba. Wczoraj przyfrunęły do nas dwie koperty. Niby zwykłe takie, listowe, ale skrywające niezwykłe coś. Jedną z nich była ustrzelona w dziesiątkę kolekcja z Myszką Mickey i Zygzakiem od Cioci Rybkowej, a że Franek jest aktualnie na etapie uwielbienie małej czerwonej wyścigówki- w koszulce od Cioci chce jeść, spać i nawet się kąpać. W drugiej niezwykłej kopercie był list. Cudny, przemiły, okraszony komplementami. Do listu zaś Olek i jego Rodzice dołączyli to:

Książka powiecie. Ale jaka! Spersonalizowana! „Franek i Kimuri pomagają słonikowi Hubertowi”- tak brzmi jej podtytuł. Wiecie już, kto jest jednym z głównych bohaterów? Nasz Francesco.

Ilustracje są przepiękne…

Historia ma mrożące krew w żyłach momenty….

 

I oczywiście szczęśliwe zakończenie. Który to Franek, a który Olek?

Olkowi i jego Rodzicom bardzo dziękujemy za przepiękny prezent. Bardzo.

Już pachnie wyjazdem…

Przygotowania do startu.

Pamiętacie kampanię Fundacji Promyk Słońca o wiele mówiącym tytule „Na jednym wózku” i zorganizowany przy tym konkurs. To Wy nas wyklikaliście wysoko w rankingu, a szacowne Jury uznało, że dostaniemy nagrodę w postaci rodzinnych wakacji.

No to jedziemy. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz, ale powolutku przygotowujemy bagaże, układamy listę przydasiów, robimy wstępną przepierkę i… chuchamy i dmuchamy na Dziedzica, coby przegonił paskudne coś, bo jak nie, to przyjedzie Doktor i da nam szlaban. Promyk zabukował już dawno dla nas uroczą miejscówkę w Karpaczu, więc tym bardziej byłoby nam żal, gdybyśmy z powodu paskudnego cosia musieli obejść się smakiem.

Tymczasem antybiotyk spełnia chyba swoje zadanie, bo Franek ma się wyraźnie lepiej. Koncentrator już wyłączony, temperatura w normie, tylko wydzieliny jeszcze sporo. Częste odsysanie podrażniło trochę śluzówkę Dziedzica i jest tego efekt w postaci delikatnego krwawienia, ale nawilżamy, inhalujemy i prosimy Franklina, by się ogarnął i nie fundował już nam takich atrakcji. Jutro kontrolnie ma wpaść Doktor Opiekun, więc będziemy mieli profesjonalną opinię na temat kondycji pacjenta.

Ponad powyższe jednak dzisiejszy wpis zakończymy mocno radosnym akcentem:

na świecie witamy zdrową (!!! :D), z dołeczkami w policzkach „po tatusiu” i długo wyczekiwaną Klaudię. Kochana Esiu bardzo Ci gratulujemy! :*

Przyczajony tygrys, ukryty coś…

Normalnie to powinny być skarpetki i płyn po goleniu. O! Albo nie. Może być także krawat w śmieszny wzorek i do tego czekolada. Choć niektórzy stawiają też na radosną twórczość własną…

I chyba do tej radosnej twórczości własnej ostatniej nocy najbliżej było Frankowi. Wczoraj późnym popołudniem Franek bardzo zmarkotniał. Stał się ospały, nietowarzyski, domagał się ambu i niemal nieustannego odsysania. Ponieważ cosiowy alarm zelżał i Doktor uchylił nam areszt domowy, byliśmy właśnie u  Cioci N. na słodkim podwieczorku. Jednak z racji coraz szybszego pogorszenia się humoru Dziedzica, zarządzono ewakuację na kanapę. I na kanapie to dopiero się działo! Około dwudziestej Franek dostał 39,8 stopni gorączki (i od razu ibufen). Po dwóch godzinach temperatura nie spadła i co gorsza pojawiły się wielkie trudności z oddychaniem. Saturacja leciała w dół na łeb na szyję, zaś tętno szybowało w górę jak szalone. Mimo wentylacji ambu obydwa parametry utrzymywały się na poziomie 82% saturacja i 190 tętno. Zarurkowani czują już pewnie nasze dreszcze… Do tego temperatura wynosiła blisko 40 stopni! Okłady, ibufen, wentylacja… Minuty uciekały.

Strach coraz bardziej rozszerzał nam oczy i zadzwoniliśmy po pogotowie. Koniec końców i po wielu perturbacjach karetka jednak nie przyjechała, ale bardzo pomógł Doktor Opiekun (wielki szacun, bo była druga w nocy!). Dziedzic dostał tlen do respiratora, ustawienia powędrowały w górę, włączyliśmy antybiotyk i dodatkową dawkę paracetamolu. Doktor powiedział, że czekamy dwie godziny- jeśli stan Franka nie poprawi się, mamy koniecznie wzywać karetkę.

Wiecie jak wyglądały te dwie godziny? Franio po lekach zasnął, koncentrator „dyszał” dostarczając respiratorowi tlen, pulsoksymetr włączał alarm, kiedy tylko paramtery osiągały alertowe miniumum, zegar tykał, psy szczekały i nasze oczy wlepione w kilka magicznych cyferek- tych od temperatury, tych od saturacji i tych od tlenu.

Około 4:30 temperatura spadła do 38,5 stopnia, a my na zmianę chodziliśmy spać.

Ranek przywitał nas pięknym słońcem, łagodnym wiatrem i zawołaniem z kanapy: „Cześć mamo! Co słychać?” okraszonym uśmiechem od ucha do ucha. Dzień Ojca nasz tato zaczął intensywnie obchodzić już wczoraj.

Dziś już emocje na szczęście mniejsze. Te złe, bo o dobrych też jeszcze muszę wspomnieć. Franio nadal lekko gorączkuje, ma już nieco obniżone parametry respiratora, mniejszą dawkę tlenu. Pewnie nad ranem koncentrator wyłączymy zupełnie. Antybiotyk w użyciu, wydzieliny nieco więcej. A żeby było śmieszniej dokładnie rok temu było TAK, TAK i TAK. Taka niezbyt fajna prawidłowość…

Żeby nie było tak do końca dramatycznie, to powiem Wam, że dobrych emocji przyniosła nam dzisiaj warszawska ekipa Bruniaczy. Bez zapowiedzi (no dobra, próbowali, ale telefony zawiodły, facebook nie dał rady), na szybko (dosłownie 40 minut) i jak zwykle za krótko (och kiedy wystarczy czasu, kiedy?) wpadli, wycałowali, poopowiadali i uciekli. My szczęki z podłogi zbieramy do teraz, Franek mówi, że była Ciocia Golas (Ciocia zachwyciła Franciszka nogami swymi) i prosimy o jeszcze! Często Wam się zdarza,  że odwiedza Was rodzina mieszkająca 300 km od Was, mówi dzień dobry, całuje w czoło i pędzi dalej? Nam nigdy. Aż do dziś. Dziękujemy kochani!

 

 

Tata Franka.

Ma niebieskie oczy i trochę za dużo jak na swój wiek siwych włosów (od zmartwień pewnie).

Zna odpowiedź na każde pytanie, a jeśli jej nie zna, to zaraz się dowie.

Nie boi się ani burzy, ani wiatru, ani nawet sztormu chyba.

Potrafi naprawić koło w aucie i przełącznik przy piecu.

 

Wie, co to jest ciśnienie wydechowe w respi i gdzie tego szukać.

Wie, jak odessać, żeby było krótko i najmniej nieprzyjemnie.

Wie, kiedy trzeba leki podać i o której jest dogoterapia.

Wie, że do inhalacji to lek i sól fizjologiczna- by pogonić cosia.

Wie, jak ważny jest samodzielny oddech- stąd rekord półtoragodzinny.

 

Opowiada milion historii jedna po drugiej, kiedy noc bezsenna.

Wymyśla zabaw cztery tysiące, kiedy zimno i pada.

Uczy literek i obsługi komputera- wszak nowoczesnym trzeba być.

Jest obok.

 

Tata Franka.

Wszystkim Tatom, Tatusiom, Tatulkom, Ojcom- dużo zdrowia i siły. Bądźcie zawsze obok. Bądźcie.

 

 

 

Mały mężczyzna na chorobowym.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że panowie zaprzeczą. Ba! Jestem niemal pewna, że stwierdzą, że zupełnie niepotrzebny ten wpis. A jednak zaryzykuję…

Wiadomo jak choruje mężczyzna: katar może zabić, zadrapanie nogi grozi amputacją, a pilot do telewizora leży tradycyjnie zbyt daleko. Wobec tego wyobraźcie sobie, że mam aktualnie w domu, na kanapie niespełna trzyletniego mężczyznę. Mężczyznę, który ma zaledwie szmerki w płucach i któremu Doktor powiedział, że jeśli przyłoży się do inhalacji, antybiotyk będzie zbędny. Reasumując: póki co nie ma tragedii, dlatego mama może sobie pozwolić na niewielkie złośliwości. Tenże właśnie chorujący mały mężczyzna:

po pierwsze:

umiera, kiedy w zasięgu wzroku nie ma mamy (dzięki Ci losie za urlop na żądanie!)

po drugie:

umiera, kiedy kanał w telewizji jest inny, niż ten z bajkami

po trzecie:

umiera, kiedy trzeba jeść/ ćwiczyć/ przebrać spodnie

po czwarte:

umiera, kiedy pojawia się współczujący obserwator (Babcia/Dziadek/Ciocia)

Ten sam mężczyzna nagle zdrowieje, kiedy:

zamiast drugiego śniadania dostaje chipsy (organiczne chipsy od FifiMamy), w telewizji poruszamy się w obrębie Kubusia Puchatka, Zebry Zou i Bzyczka. Zdrowieje, kiedy tata proponuje mu przejażdżkę najprawdziwszą w świecie cię-ża-ró-wą (!!!), kiedy Ciocia Ania w czasie rehabilitacji śpiewa, tańczy i recytuje, zdrowieje także wtedy, kiedy mamusia odkłada inhalator i leki na półkę.

100% mężczyzny w mężczyźnie. Mój syn- Franek.

Będzie dobrze! 😀

Niespodziewany coś.

Sprawa wygląda następująco: wziął i przypałętał się jakiś coś i stwierdził, że skoro jest tak fajnie, to on zostaje. Coś ów zamieszkał sobie cichutko w lewym płucku i przez nikogo niezauważony postanowił rozgościć się na całego. Dyskretnie od kilku dni zwiększał ilość wydzieliny z rury i ni stąd ni zowąd dziś stwierdził, że pora na drugie płucko.

Nie, płuca nie płoną jeszcze. Szumią póki co delikatnie.

Żeby pokazać cosiowi, gdzie jego miejsce Doktor Opiekun zarządził akcję: „miej cosia w nosie” i zalecił inhalacje podparte syropem przeciwcosiowym. Na wszelki wypadek recepta na antybiotyk leży na komodzie (coby mieć asa w rękawie, jakby coś urósł w siłę) i obserwujemy. Odwołano zajęcia z Panią Specjalistką i jutrzejsze wyjście do Cioci na urodziny. Franciszek zaś nieco posmutniały, nieco osowiały, nieco nieobecny poszedł spać bez kolacji. Przed snem uśmiech wywołała Babcia Domowa niekończącą się bajką o kotku i tym sposobem w połowie czerwca próbujemy nie dać się przeziębieniu.

Jeśli płuca zapłoną- będziemy w pogotowiu. Ale lepiej przegonić cosia póki mały, prawda?

 

ZOO od kuchni.

Nie tylko Franciszek, ale także i my mamy niebywałe szczęście do ludzi. Świetnie zdajemy sobie sprawę z tego, że przez to (czy może dzięki?) temu, że Franio jest chłopcem nieco bardziej doświadczonym przez życie niż jego rówieśnicy i nam i jemu dane jest zasmakować tego, co w przypadku posiadania zdrowego dziecka nie byłoby możliwe. Nie mówię tutaj o tych złych rzeczach, wręcz odwrotnie. Faktem jest jednak to, że oddalibyśmy wszystkie dane nam przyjemności świata, byleby tylko Nianio był zdrowy. Ale tak nie jest.

Tak naprawdę choroba Franka pokazała nam, ile dobra można zaznać od obcych ludzi. Od tych, którzy klikając codziennie na bloga żyją przygodami Franka, martwią się z nami na zapas i kiedy jest to tylko możliwe, przychyliliby Franciszkowi nieba. Tym razem takie niebo spadło na nas przy okazji wizyty w Ignacówce. Wierzcie mi lub nie, ale terminy zgrały nam się zupełnie przez przypadek. Z Ignacówką byliśmy już umówieni, kiedy na Frankową skrzynkę przyszło zaproszenie „na kiedyś” , na „przy okazji” do wrocławskiego ZOO. Zaprosiła nas Czytaczka Małgosia. I to właśnie Małgosia i Ania sprawiły, że sobotę my dorośli i nasze dzieci spędziliśmy na oglądaniu tego, co przy okazji standardowej wycieczki nie zawsze jest możliwe.

Z resztą zobaczcie:

Najatrakcyjniejszą atrakcją była oczywiście możliwość karmienia żyrafy. Najpierw przystawka…

…i zaraz potem danie główne:

Odwiedziliśmy też małpi wybieg, gdzie przemiła Pani Ela opowiedziała nam TAKIE HISTORIE, że aż żal było odchodzić…

No i proszę! Kąpiel słonia! Franio tymczasem zajął się konsumpcją orzeszków…

Małgosia opowiedziała nam wiele ciekawych rzeczy z życia słoni. Franio miał okazję zobaczyć słoniowy ząb.

Który z bliska wygląda właśnie tak:

 

A to papier ze słoniowej… na qpy no! Czyli odchodów. Made in Wrocław:

I jajeczny wykład…

Nie obyło się także bez lodowej uczty pod sprezentowanym pawim piórem. Prawdziwy Dziedzic prawda?

Dziękujemy Małgosi i Ani za wspaniałą wycieczkę. Teraz ZOO nie ma przed nami żadnych tajemnic, a Franio dziś rano zażyczył sobie: „Mamo! Autem do ZOO! Jedziemy. Szybko, szybko.” – co chyba jest najlepszą rekomendacją. Dziękujemy Wam dziewczyny!

 

Piękny czas w Ignacówce.

Wycieczka do Ignacówki dobiegła końca. Wiadomo już, że „jest chemia”, więc spodziewamy się, że tych spotkań będzie więcej i więcej. Przede wszystkim musicie wiedzieć, że takie spotkania dają nam- rodzinom dzieci niepełnosprawnych niesamowitego kopa. Wymieniamy dobre (no dobra i te złe też) doświadczenia szpitalne, obserwujemy nasze życia od kuchni, łączymy nasze historie, szukamy mianowników, pomagamy sobie spojrzeć na swoje dzieci inaczej niż zwykle. Z ust Mamy Ignasia usłyszałam tyle cennych słów, że ich zapas muszę sobie dozować sobie z umiarem, by mogło starczyć do następnego razu.

Z resztą spójrzcie w jakiej okolicy spędziliśmy weekend:

I jeszcze bohaterowie naszych codzienności:

 

Tata Ignacego mawia: „jedyne życie, jakie warto prowadzić to życie to życie towarzyskie”. Z takim towarzystwem, jak Ignacówka– polecamy! 🙂

A Franek? Od pewnego czasu zauważamy, że jest zazdrosny. Nie podobało mu się, kiedy zwracaliśmy uwagę na Ignacego, obrażał się, że centrum uwagi dzieli na pół, a nawet na pięć, bo było jeszcze rodzeństwo Ignasia i nasza Ciocia A. Był nieco obrażony, kiedy wycieczka brała pod uwagę nie tylko jego zdanie, ale i zdanie pozostałych dzieci (choć wszyscy starali się sprostać oczekiwaniom Dziedzica). Na szczęście wrocławskie ZOO przetrwało i ma się chyba całkiem dobrze. Dzięki Małgosi i Ani wycieczka do ZOO była magiczną podróżą, ale to już temat na zupełnie oddzielny wpis…

Ignacówko nadchodzimy!

Ledwo człowiek ten piasek z klapek wysypał, ledwo pranie zrobił, ledwo dom do stanu japońskiego doprowadził (czyli na jakotako) , ledwo odprasowane zostało to, co wyprane, a tu znów:

pakujemy filtry na wymianę, tasiemki, obwód cały do respiratora, gaziki jałowe, octanisept słynny już zagadkowy, rurkę (tak na wszelki wypadek), kable, kabelki, kabelunie, szorty, kąpielówki, klapki, okulary i kapelusz słomkowy i  jeszcze poduszkę z żyrafą ulubioną i książkę na drogę, orzechy do pogryzienia, Krzysztofa H. (coby drogę pokazał), pakujemy uśmiechy od ucha do ucha i co? I jedziemy do Ignacówki.

Ignacówka to takie bezpieczne i fajne miejsce, o którym w sieci pisze Mama Ignaca, a którą razem z nią tworzy Tata Ignaca i trzech fantastycznych chłopców. Poznaliśmy się na gali Promyka, zaiskrzyło, poszła chemia, przyszło zaproszenie i jedziemy.

W planach mamy ZOO z cudowną Małgosią, z którego będzie taka relacja, że hoho, będziemy obchodzić urodziny Ignasiowej Mamy (sto lat!sto lat!) i pewnie będziemy gadać, chrząkać i się wzruszać.

Przeraża mnie tylko myśl, że po powrocie znów trzeba będzie prać, prasować i spędzać czas na innych  tego typu przyjemnościach.

A potem się dziwię, że na blogu sezonem ogórkowym wieje…

Franciszek wakacyjnie.

Było bosko, wspaniale i cudownie. Prawdopodobnie innego zdania są mamy czerwone plecy i tatowe stopy, ale za to Franciszek wrócił przepięknie opalony i teraz to już w ogóle będzie porywał kobiece serca… Wyobraźcie sobie: niebieskooki, przepięknie opalony, inteligentny i z poczuciem humoru oraz zjawiskowym platynowym blondem mężczyzna. Franciszek. Nic nie poradzi- tak ma.

No, ale po kolei. Oto wielki skrót Frankowych wakacji z rodzicami w tle:

1. Zaraz po przyjeździe do koniecznie musieliśmy przypomnieć sobie jak wygląda morze.

2. Po minie widać, że morze jest super. I nawet deszcz padał tylko jeden poranek!

3. A skoro już padał, to jak wiecie wybraliśmy się do Redzikowa do Parku Wodnego. Tam, jak wiecie, dzięki uprzejmości i wielkiej pomocy Państwa Ratowników, Franek mógł po raz pierwszy w życiu odpłynąć nieco dalej od brzegu basenu. Respirator traktujemy trochę jak nasze drugie dziecko- dbaliśmy więc bardzo, żeby nie stała mu się krzywda. Pianka, na której stoi ma wielką wyporność i utrzymałaby nawet Frankowego Tatę, a Fifi Mama i jej stan przedzawałowy nie pozwolił mu się przesunąć nawet o milimetr. Wzbudzaliśmy wielką (przemiłą i zdrową) ciekawość, a mina Franka… Sami oceńcie:

4. Mieszkaliśmy nieopodal Słowińskiego Parku Narodowego. Skorzystaliśmy zatem z okazji i wybraliśmy się na wycieczkę rowerową nad Jezioro Gardno. Jak wszyscy to wszyscy- dla Franka idealnym rozwiązaniem była ta oto budka, do siedziska której za pomocą pasów przypięliśmy siedzisko kimby, a tuż obok wstawiliśmy respirator. Tym sposobem Franek mógł razem ze swoimi kolegami spędzić przemiły czas w lesie. Drobna uwaga: w tym roku mamy wysyp kleszczy, o czym część naszej ekipy przekonała się na własnej skórze. Uważajcie więc, proszę!

 

Po wypróbowaniu taką budkę- przyczepkę zamierzamy kupić do rowerów w domu. Wtedy dopiero będziemy podróżować!

4. Wakacje nie obyły się także bez typowego smażingu na kocingu:

5. Oczywiście, kto nie moczy nóg w Bałtyku ten przegrywa!

I na zakończenie pora na reklamy:

Chyba jeszcze nigdy nic nie reklamowaliśmy tutaj na blogu, ale nie mogę się powstrzymać! Gdybyście kiedy zawinęli do Rowów koniecznie zajrzyjcie do Milkshake Baru przy wejściu na plażę. Nie zdążyliśmy spróbować wszystkiego, ale jeśli lubicie luźne podejście do klienta, dużo dodatków na gofrach i poczucie, że nie możecie się nie zatrzymać idąc na plażę- to wszystko u nich. Franek zakochał się w „chlebku z chmurką”, mama w gofrze z nutellą i truskawkami, tata w smoothies z bananem i truskawką i tylko nasza waga prosi o opamiętanie…