Różnica.

Niespełna dwuletni chłopiec  wchodzi na schody bez asekuracji, goni do toalety, by włożyć ręce do sedesu, trenuje cierpliwość rodziców,  buszując po mąkach, cukrach i przyprawach, co sprawia, że kuchnia wygląda jak przed wizytą Magdy G. Ileż się rodzice muszą natłumaczyć, ileż naprosić, ileż nażądać, by ten był grzeczny. Chłopiec w wieku dwudziestu miesięcy ma już za sobą rozbity nos, kolano, łokieć. Ma za sobą pierwszą samodzielnie zjedzoną trawę i kamień. Ma na koncie rozbrojoną na części pierwsze zabawkę, pomazane ściany ręką brudną od czekolady… Niespełna dwuletni chłopiec biega, skacze, włazi tam, gdzie absolutnie nie powinien. Próbuje rzeczy, od których cierpnie skóra, spada z kanapy.

Niespełna dwuletni chłopiec z rurką, respiratorem podłączonym na stałe, stwierdzoną wiotkością i zanikiem mięśni robi niemal to samo. Tylko nie sam. Za pomocą bliskich. No, bo w sumie ktoś może sobie pomyśleć, że pomijając całą historię choroby, to życie z Frankiem nie jest trudne. Leży sobie przecież Młodzieniec na swojej kanapie w kolorze beżu i plam z kaszki, których nawet najbardziej inteligentny proszek nie wyprał. Ma Młodzieniec włączony telewizor i sobie patrzy. Tymczasem rodzice mogą wszystko. Mogą te drinki z palemką popijać, paznokcie malować, tylko doglądać, czy respi pracuje. Tylko, że ten Młodzieniec nigdy nie widziałby łazienki, gdyby go mama nie zaniosła. Nie kosiłby trawy, gdyby tata nie zabierał na podwórko. Pojęcia oczywiście znałby, bo przecież przewijają się od czasu do czasu, ale przecież pociąg na rysunku nie wygląda tak samo jak prawdziwy. Ręka w mąkę sama nie powędruje, jeśli mama nie włoży, bo Młodzieniec po primo nie chodzi, pod secundo ręce ma zbyt słabe.

Franek jest na takim etapie rozwoju, że ciągle chciałby „chodzić”. Nie lubi siedzieć w wózku i po prostu patrzeć. Po pięciu sekundach słyszę pretensje i „papa” robione wątłą łapką sygnalizuje mi, że pora na wędrówki. U Babci Wandzi spędziliśmy wczoraj dwanaście i pół minuty, bo Franek chciał jechać dalej. Mimo skwaru wędrowaliśmy dziś po podwórku szukając cienia, oglądaliśmy liście i podjadaliśmy czereśnie. W drodze do kuchni obowiązkowo trzeba zajrzeć do łazienki. Śniadanie „robi się” na oczach Dziedzica, tłumacząc co i jak. Już wie, że piekarnik na lewo od zlewu, lodówka na prawo. Ciągle intryguje do kuchnia gazowa i nie wie o co chodzi z tym światełkiem w lodówce, ale pracujemy nad tym. Na spółkę z tatą bawimy się więc pieskiem, co gra aż uszy piszczą, jeździmy wozem strażackim od Cioci Marty, rzucamy piłką i uczymy się pokazywać zwierzaki na planszy. Oczywiście z kanapy zrzucać go nie będziemy i kamieni też jeść nie będzie musiał. No chyba, że poprosi… 😉

Po dniu wędrówek z respiratorem o masie 5 kilogramów na ramieniu i Dziedzicem o masie 7,6 kg na drugim- padamy. Jak rodzice niespełna dwulatka bez rurki, maszyny i wiotkości. Serio.

Ktoś zauważył ten szczegół?

„Dziedzicem o masie 7,6 kg”. Bo przytył. 200 gramów.