Cierpimy. Całą trójką. Qpa. A raczej jej brak.
Franuś cały dzień był baaardzo nieszczęśliwy. Nie pomagał masaż brzuszka, bolało go tak bardzo, że nie pozwalał się dotykać. Frankowy tata mówi, że z płaczu wpadał w duszność i trzeba go było trochę wspomóc ręczną wentylacją. Koniec końców tata zaaplikował czopek, który przyniósł Dziedzicowi częściową ulgę. Po południu przyjechał Doktor Opiekun, który Młodego zbadał i ocenił, że perystaltyka jest ok, płuca w porządku, więc musimy szukać. Zastosowaliśmy zatem kąpiel i masaż brzuszka i przyszła następna qpa. Oczywiście o JAKIMKOLWIEK jedzeniu nie było mowy, na szczęście pił i to całkiem sporo, więc przynajmniej to mu jakoś ułatwiło egzystencję. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer i mimo, że dobry nastrój nie powrócił, Dziedzic przynajmniej przestał płakać i z miną „i tak cię nie cierpię matko” oglądał sobie świat. Kiedy już zregenerował siły, wieczorem postanowił dać powtórkę z rozrywki i znów były płacze, lamenty i żale. Nie pomagał masaż, bo w brzuchu nic nie było, nie pomagało tulenie, myzianie, noszenie, lulanie, nic. W końcu chyba ze zmęczenia zasnął, a my razem z nim.
Na dodatek jest okropnie duszno. Respirator buczy, jakby miał zaraz eksplodować, Młody zlany potem od stóp do głów, w domu gorąco, na dworze jeszcze bardziej. Wentylator wieje, co Młodego irytuje i wtedy płacze, więc po „ochłodzeniu” pokoju wyłączamy go. Generalnie szał ciał i uprzęży.
W związku z powyższym dołujemy na maksa.
Ja chcę na Teneryfę. Ciocia Basia Antkowa pisze, że to idealna wyspa dla respiratorowców. Ani zimno, ani ciepło, ani duszno. Tylko do pracy daleko.