Zębowa przypowieść.

Uważni Czytacze pamiętają, że Franek jest posiadaczem przepięknej urody sześciu zębów. W związku z powyższym, jak każdy Mały Dzielny Odkrywca codziennie znajduje dla nich nowe zastosowanie. I tak przerobiliśmy już wkładanie do buzi WSZYSTKIEGO, co się uda, a czego mama nie zauważy, gryzienie własnych rączek (co przyjemne może i nie było, ale zaskoczona mina Franka- bezcenna) oraz łapanie w locie łyżeczki z jedzeniem. Dlatego właśnie do pokarmów konkretnych, czyli zup, obiadków i kaszek musieliśmy przystosować plastikową łyżeczkę, gdyż stara silikonowa nie dość, że miała dużo mniejszą pojemność, to na dodatek złapana Frankowymi zębami wyginała się i kaszka notorycznie lądowała wszędzie tylko nie w buzi Dziedzica. Dziś rano nasz Młodzieniec zastosował kolejną zębową sztuczkę. Ta nowa umiejętność pojawiała się już wcześniej w naszych jedzeniowych przygodach, ale jakoś nie było okazji by się nią pochwalić. Zaciskanie zębów. O tak.

Ile zabawy ma przy tym Dziedzic! Ile frajdy! Jak bardzo jest skupiony, żeby przypadkiem nie wpuścić łyżki to buzi, to wymiękam. Najśmieszniejsze jest to, że robi tak nawet wtedy, kiedy jest okrutnie głodny. Bo Dziedzic nie jest złośliwcem, jak mamusia. On po prostu każdą nową umiejętność uwielbia doskonalić. Dlatego mama opracowała nową metodę karmienia synka. Kiedyś (i to doskonale znają Ciocie z Łodzi) Franuś karmiony był na zasadzie „raz łyżka, raz smoczek”. Tylko tym sposobem udawało mu się cokolwiek wcisnąć. Kochane Ciotki! To już prawie nie działa. Ponieważ jednak matki z natury to przebiegłe istoty są, to i Frankowa zakombinować musiała. Od dziś w związku z modą na karty zbliżeniowe i inne takie cudeńka techniki Dziedzic karmiony jest metodą „smoczka zbliż”. A polega ona na tym, że kiedy Franklin zaciska zęby należy mając przygotowaną łyżkę z jedzeniem, pomachać mu smokiem przed nosem i kiedy Młody paszczę otworzy- szybko pakować łyżkę! Wiem, wiem okrutne to jest i nieczułe. Tak dziecko oszukiwać. Ale! Dziedzicowi się podoba:-) I ile śmiechu jest przy tym, że to kasza w buzi a nie smok. Pod koniec śniadania dzisiaj, kiedy Franklin zaczął już powoli rozgryzać nową metodę trzeba było na chwilę powrócić do starej, co wynagrodzone zostało mamie milionami śniadaniowych buziaków.

Z jedzeniowych wieści pragnę tylko donieść, że nam chyba Dziedzic trochę głoduje… Bez obaw! Znaczy to tylko tylko tyle, że jak się już w nocy obudzi (bo generalnie przesypia całe) ma ochotę coś przekąsić. I to coś konkretnego. Zupa, kaszka i te sprawy. A waga bez zmian. Przynajmniej tak mówi nasza waga łazienkowa. Trzeba pomyśleć nad dokładniejszym zważeniem Dziedzica. Teraz robimy to sposobem Doktora Prowadzącego Doktorem Jarkiem zwanym. W Łodzi ważył tak pewnego dzielnego Patryka. A mianowicie: na wagę wchodził Doktor, sprawdzał swój ciężar, brał Patryka na ręce, sprawdzał ciężar i różnica była teoretyczną wagą chłopca. My robimy tak w domu z Frankiem, tylko Doktorem Jarkiem jest mama. I tak od kilku tygodni i mama i Franuś trzymają wagę jak modele.

A weekend mamy dla siebie. Tata pojechał po porzeczkę, dom wczoraj przeżył dzień mopa, pranie „się pierze” a my biegamy. Do Babci Domowej na sernik, do Dziadka Grega na plotki, do Cioci M. na buziaki i chyba po obiedzie urządzimy sobie kąpiel. Pogoda piękna, słońce świeci i generalnie byłoby bez zarzutu, ale zjeść nas chcą małe muszki – „przecinkami” zwane i musieliśmy uciec do domu. Po południu, kiedy przecinki pójdą spać, wybieramy się na długi spacer. Teraz śpi Franuś. Mama jeszcze zajrzy do Antosia i Precla i blogowanie odłoży na później.

Dobrego weekendu Czytacze!

 

***

Dzisiejszy post w związku z tym, że bardzo jedzeniowy był dedykujemy Cioci Dietetykowi, która martwi się wciąż i pisze do nas i wyjaśnia:-)