Decyzje, które trzeba podjąć

Od momentu, kiedy Franio trafił do szpitala, a było to w ładnych parę lat temu, obliguje się nas do podjęcia różnych decyzji związanych z jego funkcjonowaniem. Oczywiście te decyzje to wypadkowa ze stanu zdrowia Franciszka i diagnozy lekarzy, ale koniec końców wszystkie zgody podpisujemy my. To naturalne, że rodzice ponoszą odpowiedzialność za swoje małe dzieci, jednak w przypadku dzieci bardzo poważnie chorych, ta odpowiedzialność równa się konsekwencjom zdrowotnym i życiowym, które obciążają dziecko. Przez te lata nauczyliśmy się nie tylko ślepo nie podążać za wytycznymi lekarskimi (gdyby tak było, to wiecie: dwa lata maks, nie będzie mówił, siedział, żył), ale bazujemy na doświadczeniach innych rodziców i swojej praktyce w życiu z respiratorem. To my na co dzień widzimy, jakie konsekwencje naszych decyzji ponosi Franek i to ostatecznie my wiemy, czy ich podjęcie było słuszne. Niestety w takich rodzinach, jak nasza najczęściej podejmuje się złe decyzje – złe bardziej albo mniej. Trzeba po prostu wyważyć, co będzie mniej złe i próbować przekuć to na dobre.

Postanowiłam dodać ten wpis, ponieważ w tej naszej nieznośnej lekkości bytu oraz w obliczu ostatnich medialnych wystąpień może wydawać się, że jest tak fajnie, tak super, że nic tylko podłączać dzieci do respiratorów. Smutny sarkazm, który wynika z kulis tych wystąpień. Życie.

W każdym razie dziś napiszę Wam, co nam zajmuje głowę przez ostatnie kilkanaście tygodni, z czym się mierzymy, co planujemy i jakie konsekwencje nam się marzą. To wcale nie jest tak, że Franio jest w rewelacyjnej formie. Franio jest w świetnej formie JAK NA DZIECKO Z ZANIKIEM MIĘŚNI. To oznacza, że w porównaniu z innymi dziećmi z jego jednostką chorobową ma się naprawdę całkiem nieźle i można przypuszczać, że choroba postępuje u niego wolniej. No właśnie. Ale postępuje. Bo jak wiecie, smard1 nie można wyleczyć. Jeszcze. Głęboko wierzymy w to, że Włosi, którzy ostatnio ogłosili sukces w badaniach preklinicznych w kierunku smard, zaczną badania kliniczne na dzieciach i Franek oraz jego koledzy ze smard doczekają leku im dedykowanego. Teraz dygresja: pamiętam, jak kiedyś dopisywałam podtytuł bloga:

Historia chłopca z kaliskich Sulisławic, który zmaga się z Potworzastym – nieuleczalną chorobą genetyczną SMARD1

Tak brzmiała jego pierwsza wersja. Wtedy zadzwonił do mnie Wujek P. i przekonał mnie, że powinnam dopisać „jeszcze dziś”, bo przecież medycyna idzie do przodu, bo trzeba wierzyć, bo na pewno coś wymyślimy. Teraz, kiedy Dino Ferarri w końcu głośno mówi o leku (!!!), planach na lek na smard1, wiem, że skubaniec Wujek znowu miał rację. Podobnie jak z tym, że trzeba starać się Franka jak najdłużej utrzymywać w jak najlepszej formie, żeby „kiedy będzie lek, miał szansę maksymalnie to wykorzystać”.

Dlatego forma Frania to główny cel, na którym się skupiamy – na równi ta oddechowa, jak i ta fizyczna, a teraz kiedy dorośleje przede wszystkim psychiczna. Tak jak wiecie, od kilku lat naszą największą zmorą są skrzywienia kręgosłupa. Wiemy już, że nie ma w Polsce ośrodka, który podjąłby się chirurgicznego prostowania pleców Franka. Głównym argumentem na przeciw jest Franka sylwetka – brak mięśni, jakiejkolwiek tkanki podskórnej. Franio jest tak naprawdę chudziaczkiem, którego głowa wspiera się na coraz słabszym kręgosłupie. Wszyscy lekarze, z którymi rozmawialiśmy tłumaczyli nam, że w jego przypadku ryzyko powikłań jest zbyt duże i trzeba szukać w innym ośrodku, innego sposobu. Od wielu lat konsultujemy się z Dr Stępień i to ona podpowiada naszym fizjoterapeutom kierunki terapii, a nam specjalistów, u których jeszcze można Franka konsultować. To jest nasz plan na wrzesień. Wtedy w Niemczech będziemy sprawdzać, co jeszcze można zrobić w kierunku ratunku dla pleców Frania. To poważna i ważna oraz jedna z pierwszych tak dalekich eskapad zdrowotnych, dlatego będziemy pewnie prosić o kciuki i ciepłe myśli, a o efektach na pewno damy znać.

Ale zaczęłam od końca. Bo wizyta w Niemczech jest ważna, ale póki co nie determinuje nas póki co do żadnych decyzji poza tą, którą trasę wybrać. To po niej pewnie będziemy mieli gonitwę myśli. Podjęliśmy jednak inną, trudniejszą decyzję. Konsultowaliśmy ją chyba z każdym, kto przyszedł nam do głowy. Rozważaliśmy za i przeciw, martwiliśmy się na zapas i zastanawialiśmy nad konsekwencjami. Otóż postanowiliśmy, że to najwyższy czas i chyba ostateczny moment, żeby Franio był dożywiany. Przez pega, czyli taką rurkę, jak ta w szyi tyle, że w brzuchu, przez którą wpuszcza się pokarm. Jedna z Pań Doktor powiedziała nam, że sam fakt, iż Franio od kilku lat nie rośnie oraz nie przybiera na wadze jest wskazaniem do pega i oznacza, że sam je tyle, ile potrzebuje by przeżyć – nie robiąc zapasów. Konsekwencją tego mogą być też plecy – Franek tyle energii wkłada w jedzenie i ruchy, które może wykonywać, że nie wystarcza już energii na trzymanie pleców w ryzach. Inna Pani Dr powiedziała nam, że jeśli skrzywienie będzie postępowało, Frankowi coraz trudniej będzie się połykało, a i teraz jest jeszcze ten moment, kiedy założenie pega nie będzie trudne technicznie. Pani Dr od żywienia obiecała, że nie będzie Frania tuczyć – nie o to nam chodzi. Chodzi nam o to, żeby go odżywić i dożywić, żeby nabrał trochę więcej sił, a jednocześnie nie porzucił jedzenia tradycyjnym sposobem – wszak Francyś jest smakoszem, uwielbia próbować i żuć. Dlatego wstępnie będziemy go minimalnie odżywiać nocami. Nie jestem specjalistą i wszystkiego przyjdzie nam się nauczyć, ale mamy nadzieję, że to jest dobry moment, dobry czas na taką decyzję. Choć wcale nie spodziewałam się, że będzie ona taka trudna.

A jak z tym ma się Franio? Jeśli chodzi o plecy, to wie i zna swoje ograniczenia. Wie, na czym polegają badania i w sumie nawet cieszy się na wyjazd. Jeśli zaś mówimy o pegu, jest trudniej. Nie braliśmy opcji dokarmiania sondą – Francyś nie udźwignąłby tego mentalnie, my także. Jednak opcja pega też nie jest łatwa. Otóż nasza lekkość bytu od zawsze sprawia, że Francio nie czuje się chory. Strasznie tym zdziwił jednego z dziennikarzy, kiedy na pytanie: Franek, a co Ci dolega? Odpowiedział: poza tym, że trochę nie mogę oddychać, to nic. Musielibyście widzieć minę tego dziennikarza. Dziecko, które nie chodzi, słabo rusza rękoma, samo nie siada i potrzebuje pomocy w każdym aspekcie swojego życia oznajmia, że w zasadzie to ma tylko problem z oddychaniem. Taki jest nasz Franek. Dlatego pega zaczął traktować jak karę. Dlaczego musi mieć pega, skoro ładnie i dużo je? Skoro nie jest chory? Skoro (w swoim mniemaniu) ma dużo sił? Posiłkujemy się więc wiedzą i doświadczeniem naszej kochanej Pani Beaty – pedagoga oraz Pani psycholog. Franio będzie konsultowany, wszystkie aspekty zakładania pega i korzyści z tego wynikające będzie znał. Nie chcemy, by pegowanie było przez niego traktowane jak kara, żeby czuł się przez to gorszy, czy słabszy. Wszak jest mądrym chłopcem i ma prawo uczestniczyć w tak ważnych decyzjach w pełni.

Strasznie to wszystko trudne. Strasznie. Jednak radość, która bije od nas z ekranu jest spowodowana adrenaliną, trochę sposobem bycia, ale także radością i szczęściem jakie Frankowi dają te wywiady i spotkania. Tym bardziej, że na mundialu zna się chyba najlepiej z całej naszej rodziny, a i aspekt przyjacielski na boisku daje tu ogromnego kopa.

Na koniec jeszcze prośba. Jeśli jesteś naszym Czytaczem i spotkasz nas kiedyś na żywo i zechcesz zagaić, zagadać co jest zawsze bardzo miłe i zwykle niespodziewane, że ktoś nas rozpoznał, nie omawiaj z Franiem jego zdrowia. Nie pytaj go, nie konsultuj, nie pocieszaj. Od tego jesteśmy my, specjaliści którzy opiekują się Frankiem oraz nasi najbliżsi. Pogadaj z Frankiem o piłce, o planowanych podróżach, o książkach kucharskich, o pogodzie i o wszystkim o czym pogadałbyś z nowo poznanym dzieckiem. Byle nie o chorobie.

Zgrzyt

Jak można było wywnioskować z poprzedniego wpisu, nieco zazgrzytało ostatnio na linii mama-Franek. Na szczęście wszystko można wytłumaczyć buntem, okresem dojrzewania czy na przykład niskimi ciśnieniem. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

Jednakowoż zgrzyta. I to dosłownie. Od jakiegoś czasu, głównie w czasie snu, Franio zgrzyta zębami. I to zgrzyta tak, że aż w uszach piszczy. Najpierw pomagała zmiana pozycji, potem dyskretne zwracanie uwagi. Polega to chyba na tym, że jest lekko rozbudzany i zwyczajnie rezygnuje ze zgrzytania. Ostatnio jest to jednak nie do zniesienia. Nie pomaga chyba już nic. Nawet przywrócony na tę okoliczność smoczek nie daje rady. Nianio nie chce smoka. Nianio chce zgrzytać.

I pal licho nasze niewyspanie. Pal licho ten okrutny pisk w uchu. Martwię się zębami Dziedzica. Jedynki ma i tak już skutecznie zniszczone, co jest w sporej mierze naszą winą i nad czym teraz uparcie pracujemy.

Czy zgrzytanie przechodzi samo?

Czy może można temu jakoś zapobiec?

Czy może nieodwracalnie zniszczyć zęby Jaśnie Pana?

Czy kiedyś się wyśpimy?