Zwiewaj wietrze!

Każdy nawet największy twardziel ma jakieś słabości. Także nasz Franuś. Słabością Franka był wiatr. Młodzieniec bał się nawet najmniejszego podmuchu, bał się, kiedy chcieliśmy zdmuchnąć mu rzęsę z policzka. Celowo piszę w czasie przeszłym, ponieważ Franek bał się wiatru kiedyś. Od kilku dni wystawia swoje lico na podmuchy mniejsze i większe i choć czasem zakręci mu się łza w oku, zaraz próbuje się ogarnąć i  utrzymuje nerwy na wodzy. W końcu doszedł do wniosku, że aby podróżować, trzeba znieść i wiatr. Co prawda nie odważyłam się go jeszcze wystawić na wichurę, ale wszystko przed nami.

Nasza Pani Specjalistka twierdzi, że nadwrażliwość Frankowej głowy (bo dopiero od kilku miesięcy możemy swobodnie pogłaskać naszego syna bez płaczu i żalu w tle) brała się ze sterylności środowiska w jakim przebywał. W szpitalach było bowiem czysto, cicho, bezwietrznie, bezdeszczowo- istny raj! Po powrocie do normalności Dziedzic musiał zatem na nowo uczyć się odczuwać to, co dla nas i zdrowych maluchów jest oczywiste. Franek ma jeszcze kilka takich malutkich fobii, z którymi walczymy. Jednak dopóki nie zostaną one pokonane, niech będą słodką tajemnicą.

Poniżej dowód na to, że prawdziwy mężczyzn wiatr ma w… we włosach. I ku przerażeniu ciepłolubnych mam i babć jeździ na rowerze bez czapki i z odkrytymi nóżkami.

Zdjęcie powyżej przedstawia Franciszka podróżującego. Niech Was nie zmyli ta profesjonalnie zarzucona stopa na pedale roweru. Całą brudną robotę odwalałam ja: niosłam respirator, pchałam rower, fotografowałam, a nawet ku zgrozie sąsiadów coś tam próbowałam śpiewać. Franek tylko się lansował.

A na koniec: Franciszek walczący z wiatrem:

Majowo nam!

Jak majówka, to majówka! Dlatego właśnie zanim zrobiło się 726 stopni w cieniu, wybraliśmy się z Franklinem na rower. A ponieważ Franciszek jest urodzonym podróżnikiem, zahaczyliśmy jeszcze o huśtawki, obiad u Babci Domowej i ploteczki z Ciocią M. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że przy tej temperaturze nasz Dziedzic się rozpływa. Pot leje się z niego strumieniami i niestety gorzej się oddycha. Dlatego na podwórko wychodzimy albo wcześnie rano, albo prawie pod wieczór, kiedy powietrze już nieco zelżeje. W domu zaś ratuje nas zbawienny, świeżo przejrzany przez Panów w Błękicie z Klimasystem- klimatyzator. A dziś pod wieczór mieliśmy nawet pierwszą wiosenną burzę!

W ogóle w ramach upałów chyba nasz synek stał się Śpiącym Królewiczem. Wczoraj zasnął tuż po popołudniowej rehabilitacji i żadna siła nie mogła go dobudzić. Nie pomagał włączony telewizor, odkurzanie. Franciszek spał i już. Udało mi się go rozbudzić na kilka minut i kiedy tylko oddaliłam się do kuchni, żeby przynieść Młodzieńcowi jakiś obiad, ten spokojnie zasnął. I tak spał od 15.30 do 1:45 w nocy. Bez przerwy. Bez temperatury. Bez żadnych oznak choroby innej, niż właściwa. Po prostu spał. O 1:45 uznał, że zgłodniał, więc obudził mnie donośnym tata, zjadł obiadową pomidorową, puścił dwa buziaczki i poszedł spać. I tak do 6 rano. Rano zatem obejrzałam synowskie lico i doszłam do druzgocącego wniosku, że kiedy ja prasowałam, robiłam spryciarzowi obiad i strzegłam domowego ogniska- ten zwyczajnie odsypiał… Jakie to typowo męskie!

Jutro idę do pracy. Z Dziedzicem zostaje Ciocia M. Zatem kciuki i ciepłe myśli mile widziane!

A poniżej: Majówkowy poranny wypad rowerowy: