Przyczajony tygrys, ukryty coś…

Normalnie to powinny być skarpetki i płyn po goleniu. O! Albo nie. Może być także krawat w śmieszny wzorek i do tego czekolada. Choć niektórzy stawiają też na radosną twórczość własną…

I chyba do tej radosnej twórczości własnej ostatniej nocy najbliżej było Frankowi. Wczoraj późnym popołudniem Franek bardzo zmarkotniał. Stał się ospały, nietowarzyski, domagał się ambu i niemal nieustannego odsysania. Ponieważ cosiowy alarm zelżał i Doktor uchylił nam areszt domowy, byliśmy właśnie u  Cioci N. na słodkim podwieczorku. Jednak z racji coraz szybszego pogorszenia się humoru Dziedzica, zarządzono ewakuację na kanapę. I na kanapie to dopiero się działo! Około dwudziestej Franek dostał 39,8 stopni gorączki (i od razu ibufen). Po dwóch godzinach temperatura nie spadła i co gorsza pojawiły się wielkie trudności z oddychaniem. Saturacja leciała w dół na łeb na szyję, zaś tętno szybowało w górę jak szalone. Mimo wentylacji ambu obydwa parametry utrzymywały się na poziomie 82% saturacja i 190 tętno. Zarurkowani czują już pewnie nasze dreszcze… Do tego temperatura wynosiła blisko 40 stopni! Okłady, ibufen, wentylacja… Minuty uciekały.

Strach coraz bardziej rozszerzał nam oczy i zadzwoniliśmy po pogotowie. Koniec końców i po wielu perturbacjach karetka jednak nie przyjechała, ale bardzo pomógł Doktor Opiekun (wielki szacun, bo była druga w nocy!). Dziedzic dostał tlen do respiratora, ustawienia powędrowały w górę, włączyliśmy antybiotyk i dodatkową dawkę paracetamolu. Doktor powiedział, że czekamy dwie godziny- jeśli stan Franka nie poprawi się, mamy koniecznie wzywać karetkę.

Wiecie jak wyglądały te dwie godziny? Franio po lekach zasnął, koncentrator „dyszał” dostarczając respiratorowi tlen, pulsoksymetr włączał alarm, kiedy tylko paramtery osiągały alertowe miniumum, zegar tykał, psy szczekały i nasze oczy wlepione w kilka magicznych cyferek- tych od temperatury, tych od saturacji i tych od tlenu.

Około 4:30 temperatura spadła do 38,5 stopnia, a my na zmianę chodziliśmy spać.

Ranek przywitał nas pięknym słońcem, łagodnym wiatrem i zawołaniem z kanapy: „Cześć mamo! Co słychać?” okraszonym uśmiechem od ucha do ucha. Dzień Ojca nasz tato zaczął intensywnie obchodzić już wczoraj.

Dziś już emocje na szczęście mniejsze. Te złe, bo o dobrych też jeszcze muszę wspomnieć. Franio nadal lekko gorączkuje, ma już nieco obniżone parametry respiratora, mniejszą dawkę tlenu. Pewnie nad ranem koncentrator wyłączymy zupełnie. Antybiotyk w użyciu, wydzieliny nieco więcej. A żeby było śmieszniej dokładnie rok temu było TAK, TAK i TAK. Taka niezbyt fajna prawidłowość…

Żeby nie było tak do końca dramatycznie, to powiem Wam, że dobrych emocji przyniosła nam dzisiaj warszawska ekipa Bruniaczy. Bez zapowiedzi (no dobra, próbowali, ale telefony zawiodły, facebook nie dał rady), na szybko (dosłownie 40 minut) i jak zwykle za krótko (och kiedy wystarczy czasu, kiedy?) wpadli, wycałowali, poopowiadali i uciekli. My szczęki z podłogi zbieramy do teraz, Franek mówi, że była Ciocia Golas (Ciocia zachwyciła Franciszka nogami swymi) i prosimy o jeszcze! Często Wam się zdarza,  że odwiedza Was rodzina mieszkająca 300 km od Was, mówi dzień dobry, całuje w czoło i pędzi dalej? Nam nigdy. Aż do dziś. Dziękujemy kochani!

 

 

5 myśli w temacie “Przyczajony tygrys, ukryty coś…

  1. He he 😉 my dziekujemy i przepraszamy za NIC, nadrobimy! Truskawki najlepsze na swiecie, opedzlowane w polowie juz w drodze – wybacz synu, a Bruno zachwycony krowa 😉 i Wujem, tez przepraszam, ze w tej kolejnosci, ale krowa okazala sie 'the best’ 😉
    Za Frania trzymamy kciuki, zdrowia!!! I czekamy na nastepne spotkanie!

  2. No to niezłą noc mieliście, mam nadzieję, że Franek już wrócił do siebie i więcej nie będzie straszył rodziców !!
    Zdrówka Franeczku

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *