Nianio na przekór stereotypom.

Mama Precla popełniła na blogu arcyciekawy i bardzo mądry (z resztą jak zawsze ;-)) wpis o stereotypach. Stereotypach, które dotyczą osób niepełnosprawnych i ich rodzin. Poczytajcie sobie oooo——————> TUTAJ.

Nie będę powtarzać i powielać tego wpisu. Od siebie dodam tylko, że o kilka z nich zdążyliśmy się już w swoim życiu potknąć. Jedne bardziej sprawiają przykrość, inne mniej. Najczęściej jednak zdarza nam się słyszeć, że „w ogóle nie narzekamy”. Franciszek jest chory. Jak mawiał Doktor Szef ze szpitala w Łodzi „obraz kliniczny jest taki, a nie inny i nie ma co dywagować. Skupić się na tu i teraz.”. No to się skupiamy. I tak jakoś głupio narzekać.

No bo jak tu narzekać, skoro Franklin zaważył 7,8 kilograma? Skoro sekundy po moim powrocie do domu, słyszę „do mamy” i bawimy się całymi godzinami, czytamy książki, robimy kluski śląskie („maaaaamo Nianio kululu”) i jest fajnie. Skoro Franek miał nie mówić, a mówi, miał się nie ruszać, a czasem myślę, że zeskoczy zaraz z kanapy, skoro miał nie siadać, a siedzi, miał nie być, a jest. Nie chcę narzekać, bo boję się, że coś na siebie ściągnę. Staramy się doceniać to, co mamy.

A Nianio?

Nianio poszedł wczoraj spać po 23ej (!!!) zmuszony do tego niemal siłą. W związku z tym rano zamroził mnie wzrokiem, kiedy budziłam go na śniadanie. Zażyczył sobie „jooooooogurt mamo”, po czym podżerał jeszcze moje płatki. W ogóle jakoś ostatnio więcej i częściej je. Mam na to nawet pewną teorię spiskową: niezmielone pokarmy mają swoje indywidualne smaki. Dziedzic popróbował, posmakował i chce jeszcze, a ponieważ jest synkiem swoich rodziców uwielbia pikantne, ostre i wyraziste przegryzane sernikiem. Efekt tego to waga wskazująca 7.8 kg oraz medalowe qpy.

Rozmówki:

-Co będziesz jadł?

-Jooooooogurt mamo!

-Znowu?

-Taaaaat.

-Na pewno?

-Abo nie. 🙂

53 cm i 3,5kg Cudu.

Nie wydarzyło się dziś nic ważniejszego. Tylko to. Tylko On. Wydarzył się On. O 7:15.

W 53 centymetrach długości i 3 i pół kilogramach zmieścił się cały świat. Pokłady szczęścia i miłości. Cud.

Bolo.

Suzi i Wujek P. zostali rodzicami.

Mama i Młodzieniec czują się dobrze. Młodzieniec jest zdrów jak ryba. Jak to dobrze.

Franki mają dzisiaj wyjątkowe szczęście, bo u Dzielnego Franka na świat przyszła koleżanka. Zdrowa.

Bo nie ma nic ważniejszego.

Witajcie na świecie kochana młodzieży!

 

Jak smakuje życie.

Dowodu w postaci filmu nadal nie posiadam, ale uwierzcie mi, Franciszek je kawałki! Pięknie przeżuwa, pogryza, przygryza i kąsa. Oczywiście tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jedzenie podaje mu tata. No bo przecież wiadomo, mama mogłaby Dziedzica otruć, czy coś i co wtedy? Sam Młodzieniec zaczął jakby doceniać swoją nową umiejętność, bo jak pewnie się domyślacie- zmielone spaghetti nie smakuje tak samo, jak spaghetti pogryzione osobiście. Póki co widzimy tylko plusy gryzienia, bo:

po pierwsze: Franciszek nie ma problemów z trawieniem grubszych pokarmów. Obawialiśmy się, że rozleniwiony papkami żołądek było nie było dwulatka, będzie się buntował, kiedy przyjdzie mu nieco ostrzej popracować. A tu nie. Wszystko pięknie i gładko.

po drugie: cicho i sza, ale qpa jest. I to jakby książkowa. I to bez problemu większego. Ale nie mówcie nikomu, bo zwykle jak się pochwalę, to wracamy do punktu wyjścia.

po trzecie (najlepsze): w końcu nie muszę gotować DWÓCH obiadów! Oddzielnego dla nas i dla Franciszka. Młodzieniec je dorosły obiad, dorosłym widelcem, na dorosłym talerzu,przy dorosłym stole i jest dumny i szczęśliwy. I je wszystko. I uwielbia smakować. I próbować. Wyłącznie od taty ofkors.

A żeby dopełnić ten radosny wpis, będzie film. Niby kulinarny, niby nie. Zatytułowany „jak smakuje życie”- od piosenki, która leci w tle. Bo jak się moi kochani jest podłączonym do respiratora, to nie znaczy, że się leży i nudzi. Że jest smutno, że jest źle. Przynajmniej nie zawsze. Bo jest też tak, że człowiek docenia błahostki. Dlatego w załączeniu na dobry wieczór: Dziedzic się buja. I tańczy. Zarazem! (za kiepską jakość filmu odpowiada mama i jej „ukryta kamera”)

Je kawałki. I się buja. I tańczy. I śpiewa! Smakujemy życie. Po prostu. 🙂

Mama skarży.

W normalnych (a mam na myśli te tradycyjne) rodzinach jest tak, że jeśli zawodowo pracuje tylko jedno z rodziców, najczęściej jest to tata. W takich domach to mama jest zawsze. To mama widzi pierwsze kroki, daje pierwsze kotlety, jest na bieżąco. Tata zaś o wszystkich wariacjach pociechy dowiaduje się z drugiej maminej ręki, ogląda drugie kroki, daje drugie kotlety. Minusy bycia mamą pracującą zawodowo co jakiś czas lądują na blogu. Dziś to nie będzie minus. Dziś naskarżę. Na Franciszka.

Całą sobotę było nam zdecydowanie nie po drodze. No może oprócz śniadania, ale to jedliśmy całą rodziną, więc się nie liczy. Postanowiłam bowiem nieco dotlenić Franciszka, połączyć przyjemne z pożytecznym i pograbić z syneczkiem liście. A syneczek nie dość, że oprotestował pomysł wyjścia na podwórko (bo przecież „paptop” czeka) to na dodatek domagał się licznych interwencji ratujących życie- odłączając się co chwila od respiratora. Nic to, pomyślałam, będę zaradną mamą. I grabiąc liście, ku uciesze murarzy u sąsiada, na cały głos śpiewałam „pieski małe dwa” i „dzik jest dziki”. Przedstawienie wystarczyło Franklinowi na jakieś pół godziny, bo potem już koniecznie chciał iść do domu. Ponieważ pora była mocno obiadowa, mając w pamięci owe „gryzienie i łykanie” kawałków, zaserwowałam synkowi kotlecika i kalafior. I zostałam zakrzyczana, opłakana i wyproszona z obrębu kanapy. Wiecie, co było dalej? Zawołany na interwencję tata wydał rozkaz jedzenia, powiedział PÓŁ wierszyka i obiad zjedzony… Żeby nie było, to nie koniec moich sobotnich macierzyńskich porażek. Na podwieczorek bowiem znów musiałam wołać tatę. Jakoś ja i jedzenie nie byliśmy dziś w oczach Dziedzica najbardziej kompatybilnym zestawem…

Wnioski:

1. mama pracująca ma do bani: nie dość, że nie widziała pierwszego pogryzionego kotleta, to na dodatek szóstego własne osobiste dziecko nie chce od nie jeść.

2. to nieprawda, że na pięknego niebieskookiego Dziedzica nie można się zdenerwować. Można. Wierzcie na słowo.

Ach… I jeszcze: po spacerze dotleniony Francesco padł jak długi i spał prawie do wieczora. Na nic zdały się próby rozbudzenia, wybudzenia, obudzenia. Nie reagował nawet na odkurzacz. Łaskawie zakończył drzemkę w chwili, kiedy normalnie przygotowujemy się do kąpieli. Noc zatem zapowiada się zaiste fascynująco..

p.s. A Wujkowi Bueno śniło się, że Dziedzic biegał na wyścigi z małym Antonio. No i super. Przynajmniej to przywraca uśmiech na mamowym licu.

Co to?

Dobrze wiecie, że jestem mamą, która zachwyca się absolutnie wszystkim, co zrobi jej Potomek. Dysk w komputerze pęka w szwach od filmów z cyklu: jak Franio je, jak Franio podnosi rączkę, jak Franio mruga. Zdjęć nie próbuję nawet zliczyć. I ciągle dochodzą nowe i coraz piękniejsze. No, ale jak tu się powstrzymać, kiedy trafiło mi się dziecię piękne i mądre?

Chciałam Wam pokazać, jak to niezwykle piękne i mądre dziecię rozpoznaje zwierzątka. I tyle. Miało być krótko i na temat, a będziecie świadkami tego, jak Nianio wymusza, jak pokrzykuje, jak wymaga i jak wyznaje miłość. Nadal wyłącznie po angielsku. Ciociu Justyno! To dla Ciebie. I wiesz? Ona świeci w ciemności. 🙂 Odezwij się do nas na maila, dobrze?

Nie lubię się przechwalać, kiedy nie mam dowodu w postaci filmu albo fotografii. Ale zdobędę, a już dzisiaj Wam powiem. Franciszek gryzie- to  raz. Franciszek podpiera się rękoma i odrywa plecy od oparcia- SAM.