Dobranoc…

Widzieliście już Franklina w różnych odsłonach. No, może poza Frankiem zdenerwowanym i Francesciem „tak bardzo jestem nieszczęśliwy mamo”. Dlatego pewnie zdążyliście już wysnuć ten bardzo oczywisty wniosek, że Franek jest najpiękniejszym synkiem, jaki mógł nam się przytrafić. Przyznam Wam jednak, że przysłowiowa wisienka na torcie, czyli moment, kiedy wdzięk i uroda mojego syna osiąga apogeum,a uroku jest tak wiele, że obdzielić byłoby nim można pół świata jeszcze przed Wami.

Franciszek bowiem najpiękniejszy jest wtedy, kiedy zasypia. Nie wtedy, kiedy już śpi, ani wtedy kiedy dziarsko wymachuje jeszcze smoczkiem, ale wtedy, kiedy zasypia. Kiedyś nie przepadał za tą chwilą. Miałam wrażenie, że po prostu żal mu iść spać. To było zaraz po powrocie ze szpitala. Teraz, kiedy przyzwyczaił się, że jutro też będzie fajnie, nadal będzie w domu i może nawet uda się spać między rodzicami, zasypia pięknie. Wyjmuje smoka z buzi, posyła buziaka, potem oczko, potem się uśmiecha i powoli powoli idzie spać. Jeszcze czasem przypomni mu się, by zakrzyknąć tata albo kułła (bo mama to tylko w momentach dramatycznych) i śpi. Uwielbiam ten moment, ten widok. Mogę godzinami patrzeć na śpiącego Franciszka.

Dlatego tak trudno jest go przełożyć do własnego osobistego łóżka. Kiedy już zbiorę swą niezwykle słabą silną wolę i postanowienie, że oto już Dziedzic wędruje do siebie, słyszę zbawienne: „a może niech śpi dzisiaj z nami, żono? „. Yes, yes, yes.

Oczywiście takie rozpieszczanie, brak konsekwencji  i totalny luz wychowawczy kończy się to potem żalami, udawanymi buntami dwulatka i pobudkami o dziwnych godzinach, ale to już historia na zupełnie oddzielny post…

***

Jakby ktoś pytał, to u nas dziś burzowo, lejąco, deszczowo, ulewnie, znów burzowo, mżawkowo, padająco i ulewnie. W związku z tym musieliśmy odwołać długo planowaną wycieczkę do Cioci Beaty do Łodzi i z płaczem na ustach oglądaliśmy świat przez okno w kuchni. Ciocie Anię i Beatę przepraszamy raz jeszcze i z filmowej obietnicy obiecujemy się wywiązać!